30.6.15

internetowe obserwacje okiem Lu, której zbytnio się nudzi

Sówka zaproponowała mi napisanie notki. Powiedziała, cytując: „sama napisałam, teraz twoja kolej”. Cholipka, jakby to powiedział Hagrid, ja się nie spodziewałam szantażu! I bądź tu człowieku miły, zachęcaj kogoś innego do napisania notki, a za chwilę to się przeciw tobie sprzysięgnie! Tak, to miała być kryptoreklama dla faktu, iż Sówka notkę napisała, do której przeczytania zapraszam. O PMSie rzecze, więc wiecie, muszę być miła, bo tak wymaga sytuacja.

Tutaj powinnam przejść do części właściwej, gdyby takowa tylko istniała. Dochodzą mnie jednak słuchy, że moje życie wakacyjne jest na tyle nieciekawe, że nie ma nawet co o nim wspominać na głos. Bo ktoś jeszcze może pozazdraszczać, że trzy miesiące sobie wakacjuję. No, dobra, dwa, jeśli przy dobrych wiatrach, wszystko pójdzie tak, jakbym sobie tego życzyła.

Odkąd więc siedzę na tyłku i nic nie robię (bo podobno wcześniej jednak przynajmniej mózg wysilałam) przyglądam się z zainteresowaniem temu, co dzieje się na Facebooku. Raz na jakiś czas idę sobie dorobić popcornu, by z zapartym tchem śledzić to jak fascynujące życia prowadzą moi ‘znajomi’. Otóż zaobserwowałam wiele fajnych i ciekawych zjawisk, którymi nie omieszkam się z Wami podzielić.

Zacznijmy od studentów, którzy chwalą się zdaną sesją. Domyślam się, że sami w to po prostu nie wierzą, więc muszą oznajmić to całemu światu. Ponadto są z siebie (nad wyraz) dumni, że im się udało, że „włożyli tyle siły i zaparcia” w to wszystko, a koniec końców prawda jest taka, że przez pozostałą część semestru zbijali bąki, więc łaski nie zrobili sobie ani nikomu innemu, w końcu się do czegoś przykładając. Domyślam się, że większość z nich z trudem do tej sesji została dopuszczona, tak jak u mnie, chociaż u mnie na roku żadnych testów dopuszczających do sesji teoretycznie nie ma. „Jedynie” trzeba pilnować obecności, jeśli jest taki wymóg albo przynajmniej najmniejsze minimum z siebie dawać. Okazało się to jednak za trudne dla wielu osób, które np. nie zaliczyły zajęć z angielskiego (bo im się pewnie nie chciało) i egzamin mają odłożony na wrzesień. Gospodarowanie czasem na najwyższym poziomie.  Cóż, sesja zdana, informacja na Facebooku mocy prawnej nabiera, więc teraz można chlać. Jakby i tego się w trakcie semestru nie robiło, tja.

Uczniowie jednak dłużni nie pozostają, też chcą pokazać jacy są fajni, więc w ilościach magazynowych raczą nas zdjęciami swoich świadectw. Czy to tych z rzeczywistym paskiem i średnią 5.0 (kujonostwo! – ma siostra w roli głównej), czy tych, gdzie ten pasek, dosyć nieudolnie zresztą, w jakiejś średniej aplikacji na telefonie zostaje domalowany. W tym wypadku nie wiem, czy jest się czym chwalić; ja me świadectwa chowałam do teczki szybciej, niż ktokolwiek zdążył zwrócić na nie uwagę, bo choć może tragiczne nie były, to i tak było mi wstyd. Za własne lenistwo. (Teraz za to jestem w stanie przyznać, z ręką na serduchu skradzionym przez happysadów, że byłam w gimnazjum i liceum leniem śmierdzącym. Koniec końców me świadectwo z wynikami matur leży nadal w szafce, a nie w gabinecie na uczelni, ale wiecie. Wstyd to wstyd.) A no i oczywiście, zaraz po tych świadectwach, zdjęcia tychże samych wzorowych uczniów, dotąd odzianych w biało-czarne ciuchy, widać zdjęcia z alkoholowych „elo-melo”. Jakby było co opijać.  Z autopsji wiem, że większość takich ‘elo-melo’ kończy się na leżeniu we własnych wymiocinach także… chyba cieszę się, że nigdy na takowe nie chodziłam. Wolałam się wyspać.

No i mój hit nad hity, czyli tęczowe zdjęcia profilowe. Zacznijmy od tego, że Sąd Najwyższy w USA stwierdził, iż zabranianie osobom tej samej płci zawierania ślubów jest niezgodne z Konstytucją, w związku z czym we wszystkich 50 stanach pary homoseksualne śluby mogą brać. Jestem z tego faktu, z tej decyzji, niezwykle zadowolona. Nie wiem, gdzie to czytałam/widziałam, jednak obiło mi się o oczy coś w stylu, że możliwość wzięcia ślubu przez pary homoseksualne to „żaden, u licha, przywilej, a jedynie PRAWO, pieprzone prawo, które powinno obowiązywać każdego, kto stąpa po ziemi; PRZYWILEJEM byłoby, gdyby homoseksualiści nie płacili podatków”. W związku z decyzją Sądu Najwyższego i Baracka Obamy, Facebook wprowadził specjalny filtr, który umożliwia dodanie tęczowej flagi do zdjęcia profilowego. Na Twitterze obowiązuje hasztag #lovewins; cała ‘akcja’ gromko rozprzestrzeniła się po Internecie, a ludzie, cebulacy, muszą przecież pokazać, że są ponadto. W związku z czym zaczynają się niewybredne komentarze, że „jak to tak”, że to „choroba”. Znowuż ktoś, kogo teraz nie pamiętam (a to znak, że za dużo bloggerów na Facebooku obserwuje), napisał (mądrze), że „wedle tego, co wiem, homoseksualizm nie został uznany za chorobę; ja posługuję się jedynie FAKTAMI, które bronią się same za siebie”. Ustawienie sobie tęczowego zdjęcia może być krokiem do pokazania, że jest się ZA. Do pokazania, że ci ludzie nie mają się czego bać, czego wstydzić, że są jeszcze na tym świecie osoby, akceptujące człowieka niezależnie od wszystkiego. Wtem nastąpiła nowa fala – polska, biało-czerwona flaga na profilowe. No ja się u licha pytam, a właściwie pytałam samej siebie, czy wy ludzie, jesteście kurwa normalni? Ulitują się nad bitym i katowanym psem, ulitują się na ojcu, który po pijaku bije dzieci i żonę, ale nie ulitują się i nie dadzą spokoju ludziom, którzy chcą mieć takie prawa, jak my wszyscy? Gdzie ja, kurwa, żyję? Szkoda, że z taką zawziętością nie poznęcają się nad katującymi, którzy tym krzywdzą swoje rodziny. Lepiej rzucić się na bezbronnego człowieka.

Ktoś jeszcze napisał, odnośnie tego ostatniego, że ustawił takie zdjęcie z konkretnych powodów, ale też i dlatego, że to kolejna możliwość zredukowania grona znajomych. Pomysłowe!

Ogólnie rzecz biorąc Internet dla takiej osóbki jak ja, która lubi innych obserwować, niekoniecznie wychodząc z domu, jest dobrą opcją. Przynajmniej wiem już, że nic, NIC, mnie nie zdziwi.

W spódnicy sobie dzielnie hasam, szansa zabicia się była dopiero jedna, więc dzielnie sobie radzę. W zeszłym tygodniu zaś w końcu udało mi się odebrać sukienkę, ale też nie bez przygód. Uśmiechnięta, pełna nadziei poleciałam więc z Matulą do krawcowej, po szybkim „dzień dobry!”  wskoczyłam do przymierzalni, szybko wyskoczyłam ze swych ciuchów i gotowam na przymiarkę. Pani przynosi mi me cudeńko, wkładam, z racji, że na jedno ramię, to zamek jest trochę na ukos i nie mam szansy sama sobie z tym poradzić. Dodam, iż gorset obcisły jak tylko być może, coby to jedno ramię mi nie spadało.  No i wołam „pomocy!”, przylatuje pani… ciągnie ten zamek i ciągnie, szarpie i szarpie… ups. Za małe. Pani oczywiście przeprasza, że źle wyliczyła, itp. Itd. A Lu na cały głos „boshe! w końcu coś jest na mnie za małe, a nie za duże!!” Koniec końców po kiecę na drugi dzień wróciłam i już sobie dumnie wisi w szafie. Jaki z tego wniosek? Luśce urosły cyce! Tak! Tak to sobie tłumaczę. I basta!

Dzisiaj zjadłam dwa kawałki tortu, oraz dwa talerze ciepłego dania na kolację. Matula radzi żeby przymierzyć na początku przyszłego tygodnia ową kiecę, na wypadek, gdybym się w nią nie zmieściła. Chyba mnie nie lubi. Matula.


A u Was jak tam?

Zaraził mnie Asik, 
zaraziłam się po prostu. 
Genialnie....

Through the sea I would swim
In the eyes I would drown
Mountain high I would climb
For a heart I would fall

21.6.15

#dialogowo, czyli szastam śmiesznymi historyjkami

Z cyklu #dialogi szalonych współlokatorek, które podobno czasem studiują i ponoć są normalne, ale podejrzewam, że to nie potwierdzone info.Cieszcie się i radujcie!

#1
Siedzę ja przed komputerem i przypominam sobie, że miałam sprawdzić koszt biletów Polskiego Busa na trasie Kraków-Wrocław. Siedzimy ze współlokatorką we własnych pokojach, jednak z otwartymi drzwiami; słyszymy się więc wzajemnie.
Zanim udało mi się dotrzeć do cennika na stronie, byłam lekko zniechęcona, ale później me uczucie się tylko pogłębiło.
J: *czytam na głos* gdybym była ślepa, niepełnosprawna, bez nogi, czy znowuż byłabym wojenną weteranką, wtedy ulga by mi się należała; niestety jestem tylko marnym studenciną, któremu nic się nie należy.
W: no naprawdę, nie wydarzyło ci się w życiu, tylko zdrowa jesteś… *usłyszałam z zza ściany; badumtss*

#2
Jakiś czas temu. Współlokatorka na zajęciach, ja mam je dopiero po południu, wobec całą sobą robię wszystko i nic – z przewagą na „nic”. Miałam prasować, miałam sprzątać, skończyło się na tym, że pół dnia przeleżałam pod pierzynką.  Jakieś pół godziny przed moim wyjściem (i na półtorej godziny przez powrotem Współlokatorki na mieszkanie – czego wtedy nie wiedziałam) pisze ona do mnie, bym może zamówiła pizzę, akurat jak ona wróci, będzie. Okej!, pomyślałam, wrócę z zajęć po dwudziestej, to sobie tylko odgrzeję. Pełna dobrych chęci zamówiłam więc, miała przyjechać za jakieś czterdzieści minut… Informuję więc koleżankę, że wychodzę i…
W: jak to wychodzisz?!
J: noo, normalnie…
W: to nie odbierzesz pizzy?!
J: no nie!! a ty?!
W: no mnie nie ma i nie będzie!!
J: Superr….

Po czym ja poszłam na uczelnię, ona z niej wrócić nie zdążyła. I pizza przeszła nam… no, koło nosa.  Tylko my.

#3
To było chyba jakoś w marcu czy w kwietniu. Sprzątałyśmy w mieszkaniu, współlokatorka balkony, ja podłogi. No i w końcu ogarnięte, kawa wypita, lody zjedzone, współlokatorka pojedzie się przejechać rowerem do chłopaka. Z racji, że było ciepło, miałam ci ja balkon otwarty, więc słyszałam jak za koleżanka furtka się zamyka. Wyszłam z dobroci serca na ten balkon jej pomachać. Po chwili dostałam esemesa.
W: Normalnie jak „Romeo i Julia”
J: Będziesz moim Romeem?
W: Niegodnam…

#4
Tym razem trójka w akcji. Ja, Współlokatorka i jej Chłopak. Chłopak siedzi przy stole, koleżanka przy zlewie (skrobie jabłka) a ja przemieszczam się między nimi w te i we w te, teraz nie pamiętam co robiłam, ale chyba herbatę. Kuchnia jest zaś wąska i między stołem a właśnie zlewem zbyt dużo miejsca nie ma, to się przeciskam. A Współlokatorka macha tymże nożem, w pewnej chwili musiałam umknąć głową. Tak na wszelki wypadek.

J: ty uważaj, bo mnie zabijesz, łeb utrącisz!
W: kto, ja?!
J: no ty!
Ch: *przyglądając się temu z boku* ciekawe, kto Ci uwierzy *patrzy na swą dziewczynę*
J: „przypadkowo, przypadkowo!”
W:  a tata powie „aa, to po to kazałaś sobie noże naostrzyć!”
Ch: no to ja już wiem, po coś to robiła! Pacz, jaka przebiegła!
J: wszystko zaplanowała!
Ch: okej, będę ci paczki wysyłał
J: a ja w snach straszyła!

#5
Rozpoznanie sytuacji: czwartkowy wieczór, nazajutrz mam mieć egzamin u Psychopaty, jak na przykładną studentkę przystało, wyciągam piwo z lodówki, będziemy pić i oglądać „Zaćmienie”.  Ustawiłam dwie butelki na blacie, naszykowałam szklanki, w międzyczasie włożyłam popcorn do mikrofali. Współlokatorka otwiera mi piwo, ja chcę otworzyć jej.

Bilans strat? Popcorn się spalił, piwo wylałam. Z nerwów, powiadam wam! Koleżanka patrzy więc na mnie tym pobłażliwym do granic możliwości wzrokiem, kiwa głową ze zrozumieniem.
J: kciałam tylko być miła i uczynna *odparłam, smutnym tonem, wycierając rozlane piwo*
W: ty najlepiej będziesz uczynną, jak nic nie będziesz robiła, o.

Smuteg.

#6
Opowiadam Współlokatorce fascynującą historię swojego życia, chwilę później o koncercie, o ‘nieznajomym’ i tym, że dostałam od niego różę, a także i o tym, że nie mam szczęścia do facetów. Przebiegało to mniej-więcej tak [rozmowa przez komunikator] :


J:  […] no i idzie babeczka z tymi różami, a on wyciąga portfel, moja mina, WTF człowieku […]
W: bierzgobierzgobierzgobierzgobierzgobierzgo, nikt od tych bab nie kupuje kwiatów, bo drogie są!
[…]
J: ale nie wiem jak, mam zerowe doświadczenie z facetami!
W: ale masz psa!
J: no i co z tego?!
W: faceta wychowuje się jak psa, dasz radę.


#7
Wybrałam się z Współlokatorką do Galerii celem wywołania zdjęć. Z racji, że można je odebrać po dwóch godzinach, ja zostawiłam jej swoją karteczkę i pomknęłam do mieszkania, ona miała odebrać je wracając z zajęć. Oczywiście w momencie, gdy wychodziłyśmy świeciło słońce, w momencie gdy wyszłam z Galerii zrobiło się czarno, zaczęło wiać i lać jednocześnie. Przemoczona dotarłam jednak do mieszkania uradowana, że nie muszę z niego wychodzić. Dzisiaj. Kilka godzin później, ulewa trwa nadal, gadam na Skype z Ktosiem, dostaję esemesa.

W: Mam Twoje zdjęcia, jeśli nie chcesz ich zobaczyć w gazecie, proszę milion dolarów do koperty, zostaw pod drzwiami, bez policji.

Wybuchłam śmiechem tubalnym, i jak na dobrą współlokatorkę przystało, odpisałam pospiesznie:

J: jestem tylko biedną studenciną, proponuję herbatkę cieplusią jak wrócisz
… a moje prośby zostały wysłuchane.

#8
Swojego czasu gadam z Ktosiem na Skype, oczywiście drzwi od pokoju tradycyjnie otwarte. W przeglądarce otwarty Facebook. Współlokatorka wysyła mi tam jakiś śmieszny obrazek, wobec czego wybucham śmiechem, a że już mi się nie chce odpisywać, drę się na cały głos „booooże, boooooskie, ryyyyyyczę!”, co Ktoś podsumował tym, że mamy nierówno pod sufitem, gdyż mieszkamy przez ścianę i piszemy ze sobą na facebooku. No a jak mamy sobie przesyłać durne obrazki? No helooł!

Także wiecie. Jeżeli zauważacie w mojej skromnej osóbce jakieś skrzywienia umysłowe, to wiedzcie, że to przez nią. Chodzą słuchy, że się dobrałyśmy.  No mieszkając z taką oto osóbką, ja nie mam prawa być normalna. W sumie nigdy nie byłam, ale to już inna sprawa.  

W ogóle, wyraziłam jakiś czas temu dezaprobatę, spoglądając na popylającego, to jest uciekającego przed nami chomika. Stwierdziłam bowiem, iż jest nietowarzyski, koleżanka odpowiedziała zaś, że powiedziała to osoba „niezwykle towarzyska”. Cios poniżej pasa!

Mam nadzieję, że ktoś się trochę chociaż uśmiał, bo samej mi się mordka śmiała, jak sobie te sytuacje przypominałam. Dam znać po angielskim, czy wynik mnie satysfakcjonuje… Oby!


Mam spódnicę!!, jest szansa, że nie wybiję w niej wszystkich zębów… na sukienkę czekam nadal ;( 

;)

19.6.15

„nic tak serca nie studzi, jak poznawanie ludzi”

Ludzie mnie zachwycają. W większości jednak doprowadzają mnie do białej gorączki, jakby to było ich ulubionym zajęciem. Jeśli tak jest rzeczywiście, to muszę Wam przyznać, źli ludzie, że dobrze sobie radzicie. Nauczyłam się jednak, że głównie dla własnego zdrowia psychicznego, nie warto sobie nimi zaprzątać głowy (co nie, Sówko?). Dlatego też dzisiejsza notka będzie o tym, jak moja wiara w ludzkie istoty została przywrócona… No mniejsza.

[Zanim jednak do tego przejdę muszę się pochwalić – sesja prawie za mną! Wtorkowy egzamin z języka angielskiego nie wywołuje u mnie spazmów strachu, więc poniekąd sobie wakacjuję!! Dzisiejszą poprawkę obroniłam na cztery i jestem z siebie niesamowicie dumna! Jednocześnie w końcu zdobyłam zaliczenie praktyk, które to, jak wszyscy wiedzą, miałam rok temu. Szybka jestem. ]

Ludzie pojawiają się w naszych życiach z jakiegoś powodu. Ten temat wielokrotnie był poruszany na innych blogach, i wydawało mi się wtedy, że mam na ten temat wyrobioną opinię. Ludzie przychodzą i odchodzą, taka ich rola. Ale czy jest sens w tym, że się pojawiają – nie mam zielonego pojęcia, tak powiedziałabym… dajmy na to trzy tygodnie temu. Dzisiaj, może nie z bagażem doświadczeń, bo to brzmi niezwykle wyniośle i wydumanie, ale ze względu na pewne wydarzenia wiem, że się myliłam. Ludzie pojawiają się w naszych życiach nie tylko  z zasady, ale po to, by coś ze sobą w nie wnieść.  Ale od początku.

Na pewnym portalu społecznościowym, tym, co to ptaszki ćwierkają, oznajmiłam (na wypadek gdyby kogoś to interesowało) swojego czasu, iż wybieram się na koncert happysadu, który to odbył się w tą sobotę. Z racji, że Internety jednak mimo wszystko małe są, okazało się, że jedna osoba, którą tam dzielnie obserwowałam, też się na ten koncert wybiera. Nie od razu może, ale po jakimś czasie z mojej strony padła propozycja, by – skoro już mamy być w tym samym miejscu – spotkać się, i zobaczyć, czy rzeczywiście nadajemy na podobnych falach. (Mówiłam, że uwielbiam poznawać ludzi z Internetów?) . Pełna nadziei i wiary w to, że to będzie dobry wieczór, udałam się na miejsce. Po jakimś czasie, kiedy udało nam się w tym rozgardiaszu znaleźć, w oczekiwaniu na wyjście Panów na scenę, zaczęliśmy rozmawiać. Od słowa do słowa okazało się, że nie tylko mieszkamy niedaleko siebie, ale również mamy wspólnych znajomych. Ależ się zaniepokoiłam, jak kolega powiedział, że „skądś” mnie kojarzy! W mojej główce od razu tryliard myśli typu omójborze, on mnie kojarzy, a ja jego nie, a co jeśli się widzieliśmy, i ja właśnie popełniam największe faux pas swojego życia? Nic to, poprawiłam się, twoje całe życie to jedno wielkie faux pas, więc chyba i tym razem dasz radę. Taka odpowiedź w sumie mnie zaspokoiła. A później wyszli Panowie i zaczęła się zabawa – dzikie skoki (ze strony kolegi), który to wysoki nie musiał martwić się o swój marny los niemal pod sceną, nie to co mała Lu, której z każdej strony groziło niebezpieczeństwo, przekrzykiwanie się… i co jakiś czas patrzenie sobie w oczy.

Kiedy niebo nad nami robiło się coraz ciemniejsze,  a temperatura nadal nie dawała za wygraną, okazało się, że drugi bis się skończył, a chłopaki zeszli ze sceny. Tłum pseudofanów rozszedł się natychmiastowo (jedna laseczka stojąca obok mnie, jeszcze przed rozpoczęciem koncertu widząc jak chłopaki chodzili od namiotu do sceny, wynosząc instrumenty, skupiając nań wzrok na Arturze [basiście] stwierdziła  z pewnym przekonaniem, iż to chyba ten wokalista!, a ja nie miałam sumienia jej uświadamiać) a my stoimy tak więc oparci o barierki (Lu z wykrzywioną mordą, by dostrzec któregokolwiek ze zgrai), kiedy podeszła do nas pani sprzedająca róże. W zasadzie podeszła do kolegi. W wiadomym celu. Pyta się go więc, czy nie zechce pan kupić róży?, kolega tak raz na mnie, raz na nią patrzy, po czym wyciąga portfel. Ja – w śmiech, mówię, daj spokój, no przestań!, on – to ty daj spokój, po czym wręcza mi nań różę sporych gabarytów. Moja mina? Jestem z siebie dumna, że nie rozpłakałam się tam ze wzruszenia! Ale nie, to nie koniec!

Bo ja miałam, słuchajcie, kierowcę. W postaci Matuli mej, która koncertu chłopaków darować sobie nie mogła. No i w pewnym momencie okazało się, że musimy się spotkać. Ekhem, we trójkę. Gdybyście widzieli spojrzenie Matuli, gdy widzi mnie w towarzystwie chłopaka. MNIE! Mruga mi i mruga, a ja staram się nie wybuchnąć śmiechem. Koniec końców, kolega odprowadził mnie pod sam samochód, z Matulą porozmawiał… I się pożegnaliśmy.

Do czego zmierzam. Kiedy okazało się, że z Ktosiem raczej nam nie wyjdzie (już to przepracowałam, więc może bez wzruszenia się obejdzie), było mi smutno. Dwa ostatnie tygodnie były pod tym względem ciężkie, bo kiedy to „wyszło na jaw”, miałam egzamin u Psychopaty, więc swoje myśli  poniekąd zatopiłam w poezji. W głowie mi jednak huczało o tym, jakie to życie jest niesprawiedliwe, dlaczego teraz, dlaczego, skoro zaczęło się wszystko fajnie układać. Ten koncert miał być chwilą dla mnie, żeby zapomnieć o egzaminie, żeby zapomnieć o tym wszystkim, co mnie niepokoiło. Wtem w dzień koncertu okazało się, że spotkam się z tym kolegą, że… może będzie fajnie? Pominę wspólnych znajomych, pominę ten chwilowy może niepokój, ze nie będzie taki jakiego go sobie wyobrażałam. Było cudnie. Dzikie pląsy do piosenek ulubionego zespołu, urywkowe spojrzenia i świadomośc, że hej!, może to właśnie los zadecydował, że musieliście się spotkać?

Budujące były również słowa rodzicielki, która stwierdziła, że kolega  „z ciebie nie  spuszczał wzroku, tak ładnie się patrzył, a ty się tak naturalnie w jego towarzystwie zachowywałaś, jakbyście się znali od X lat”…

To wszystko przywróciło mi wiarę w ludzi. W mężczyzn. Okej. Z Ktosiem nie wyszło. Nie planuję w najbliższym czasie niczego nowego, nerwy wszak trzeba ukoić. Tak musiało być, jakby powiedział Kordian. Hej, masz rację! Tak musiało być. Musiało nie wyjść, po raz kolejny, może musiał być ten koncert, może ten człowiek musiał się w tym miejscu i w tym czasie pojawić. Bym nie miała oczu zasnutych łzami na wspomnienie tego, co działo się w lutym, ale bym gromadziła nowe wspomnienia, i budowała i umacniała uśmiech na swojej twarzy, i radość w sercu.

Co lepsze, w drodze na poprawkowy egzamin poszłam kupić bilety na autobus. Podchodzę do kiosku, i uśmiechnięta od ucha do ucha rzucam „poproszę dwa ulgowe dwudziestominutowe”, a pani do mnie „Czy pani zawsze się tak radośnie uśmiecha?”  pokiwałam twierdząco głową, ona dodała, że „najwidoczniej taka moja osobowość” a ja tylko podziękowałam. Uśmiechając się. Chociaż byłam niewyspana, bo spałam 4 godziny, chociaż miałam dość całego świata.

(dzisiaj rano odbieram spódnicę od skrócenia i zwężenia – skusiłam się na granatowe cudo, w sobotę sukienkę uszytą na wesele).


Ludzie pojawiają się i odchodzą. O tych, którzy odchodzą, może warto na chwilę zapomnieć, by zrobić miejsce w sercu dla tych nowych. Moje nowe motto.

a tu pioseneczka w sam raz.

13.6.15

Sesja - nie dla idiotów

Sesja. Mówi Wam to coś? (Nie, to nie to lekarstwo, o którym w telewizji mówią) Brak snu, hektolitry kawy, i stosy piętrzących się notatek. Tak, też znam to uczucie bezsilności, kiedy siedząc nad tym stosem notatek jedyne, czego jestem pewna to to, że nic nie wiem.  Cóż, czwarta sesja w moim życiu, bo i czwarty semestr dobiega ku końcowi. Oprócz egzaminu z języka angielskiego (po trzech semestrach) i poprawy, na którą zapracowałam swym lenistwem, czekał mnie egzamin z dumnie brzmiącej „analizy i interpretacji dzieła literackiego”. Pan Prowadzący przyprawiał nas o zawał serca, a ja dzień za dniem coraz bardziej wątpiłam w swoje zdolności. Bo toć to, w dodatku że straszny Pan Prowadzący, to jeszcze egzamin ustny, jako normalnie wisienka na torcie.

Jakąż miałam frajdę, przygotowując się nań! Tyle wierszy, tyle poetów, których powinnam mieć w małym palcu („jako studentka filologii polskiej” bo Pan Prowadzący nie przyjmował do wiadomości, iż my inny kierunek), a jednak do głowy ledwo wchodziły mi ich nazwiska (nieudolnie mylę Mirona Białoszewskiego z Zygmuntem Miłoszewskim, z czego wychodzi ładne pomieszanie – Miron Miłoszewski). Przekonana więc, że nauka nie pójdzie w las, bo przecież tym razem chyba naprawdę trzeba przysiąść i wbić to do głowy, spędziłam trzy dni na totalnym odmóżdżeniu się (tj. nauce!), czego świadkiem była Sówka. I moja Współlokatorka, która nie wierzyła swoim oczom, widząc mnie kolejny dzień z rozwalonymi wokół kartkami. Sówka może również potwierdzić, że poezja jak nic innego zryła mi głowę. Wiem, nie wierzyliście, że można mieć jeszcze bardziej zrytą.


Podzielę się więc z Wami kilkoma moimi odkryciami. A co! 




















Niejaka Ewa Lipska, która swoje wiersze opierała na śmierci i chorobie (gdyż w latach bodaj ’60 zmagała się z rakiem, z którym walkę jednak wygrała) stwierdziła, że ostatni dzień XX wieku nie będzie taki niezwykły. Choć inni poeci byli jak najbardziej skłonni pisać wiersze o nadchodzącej tragedii, ona wiedziała, że jednak będzie tak, jak zawsze. Mądra Lu doszła więc do wniosku, iż niechybnie powstawało tyle teorii o końcu świata (który to miał nastąpić i 21 grudnia 2012), bo jest rok 2015 i nadal nic nie jebnęło. Kabum!

 Miron Białoszewski zaś wychodził z założenia (zupełnie pomiędzy wierszami), że życie nie ma sensu, ale od razu robiło mu się lepiej na sercu gdy wiedział, że w tym gównie jest nas więcej, a nie tylko on sam. Typowy polaczek. Szybka radość z tego, że nie tylko tobie się nie powodzi, ale sąsiadowi spod trójki też, to może trochę tej sprawiedliwości na świecie jest. Mironek, nieładnie!


Na koniec me ulubione – Mironkowy wiersz o dumnym tytule „Kwadrat mowy o sobie”. Który to wiersz zajmuje się łysiną owego Białoszewskiego. Smutne gdybanie nad owłosieniem autora (ba, podmiotu lirycznego) wywołało u mnie pewne rozmyślania. Jeśli to jest Poezja przez wielkie „P” to ja jej u licha nie rozumiem. Ponadto dowiedziałam się, że wiersz ma budowę kwadratu, cztery rogi i tym podobne. Nie pytajcie – też nie ogarniam.


Jednak Wisława Szymborska i jej „Radość pisania” sprawiła, że me serduszko zaczęło bić mocniej, a twarzyczka się uśmiechać. W końcu rozumiałam, co czytam! Wszak cały wiersz dotyczył tego, że podmiot liryczny jest pisarzem, kreuje swój świat, zarządza losem, jest panem świata. Ponadto pisanie jest odpowiedzialnym zajęciem! Nie można z nim przesadzić, „co za dużo to nie zdrowo” i tym podobne. Puenta jest podobno taka, żeby pokazać i zachęcić ludzi do swojej twórczości. Czy ja wiem, czy wiersz spełnia taką rolę – dla mnie był po prostu fajny.

Koniec końców egzamin zdałam. Uzbrojona… w brak wiary, przekonanie, że „spotkamy się we wrześniu”, w tabletki uspokajające (zażyłam!), odrobinę suchej bułki (bo jednak zjeść tabletkę na pusty żołądek?), butelkę lodowatej coli i otwartą paczkę żelek ruszyłam na podbój Uczelni. Jak zwykle okazało się, że nauka poszła w las, bo tak: biografii, których się uczyłam, nie pytał, nie wylosowałam też wiersza omawianego przez Pan Szanownego Prowadzącego w swoich książkach (czytałam!).   Dostałam za to wiersz pana Białoszewskiego, erotyk, który to cudownie ‘omawiało się’ (w taki upał) siedząc w sali z podstarzałym Profesorem. Dodajcie do tego półtoragodzinne opóźnienie, zamieszanie z tym związane i ogólny strach, normalnie jak przed Egzekucją. Pisaną przez duże „E”.  Co więcej, zaczęłam nawet gadać, dumna, że wiem, co powiedzieć, ale Prowadzący po 20 minutach stwierdził, że jednak nie mam racji. Wobec czego sam zaczął wiersz analizować i w dodatku postawił mi za to TRZY. z PLUSEM! Szalona ja.

I gdybym nie była dupą wołową, która nie zdała innego egzaminu (bo jest bułą i jej się uczyć nie chciało) i musi się na poprawę uczyć, miałabym dwa tygodnie wolnego do ostatniego egzaminu, czyli angielskiego, którego się, oczywiście, nie boję.

Pozdrawiam, Lusia, szajbuska, z przegrzaną od poezji głową. Chyba marny ze mnie kulturoznawca. Tak sądzę.

*** Notka powstała na wyraźną prośbę Sówki, która chyba postradała wszystkie zmysły, skoro uważa, że jest to ciekawe.Wprawdzie padały wyzwania, iż mnie kocha, ale nie wiem, czy to było spowodowane tym, że mam gorzej w głowie niż Ona, czy rzeczywiście to jest takie śmieszne. Jednocześnie po przeczytaniu notki zaleca się skonsultowanie z psychologiem czy psychiatrą. Tak na wszelki wypadek. Całuski! A zdjęcia oczywiście mej roboty, snapchat pożarł mnie do końca. A tu jeszcze pioseneczka fajna, jakby ktoś chciał.

9.6.15

Dzień Przyjaciela

Prawdziwych przyjaciół podobno poznaje się w biedzie. W zasadzie powinnam usunąć to „podobno” i zamienić je na „(potwierdzona informacja)”.  Z racji, że dzisiaj Dzień Przyjaciela jest, poczułam się w obowiązku, by poświęcić temu tematowi kilka słów zważywszy, że w tymże momencie powinnam siedzieć na łóżku i rozprawiać nad notatkami. A nie pisać notkę. Nieważne.

Poprzez szkołę podstawową i gimnazjum mogę śmiało powiedzieć, że przyjaciół nie miałam. Alienowałam się na każdy możliwy sposób – co wycieczka, to zostawałam w domu, na przerwach najchętniej siedziałam na ławkach przed klasami (to w gimnazjum, bo wtedy dopiero zabronili przebywać w klasach na przerwie), a odzywałam się jedynie, kiedy ktoś mnie prosił, ale to też niekoniecznie. W sumie jak już się odezwałam to i tak wychodziło, że albo nie mam racji, albo nawet jeśli ją mam, to ich racja jest racniejsza. No ale nie o tym mowa.

Dopiero w liceum poznałam kilka osób, które wtedy zasłużyły na miano „przyjaciół” mimo, iż po zakończeniu szkoły średniej nasze drogi jakoś się rozeszły. Przez trzy lata tworzyłyśmy nieocenioną paczkę – kiedy jednej z nas nie było, wystarczyło, by powierzyć informację innej, tamta się dowiadywała. 
W międzyczasie – bo między gimnazjum a szkołą średnią – poznałam Koleżankę, o której mogliście tutaj wielokrotnie czytać.  Wspaniałość nad wspaniałościami udowadniająca, że Internety nie są takie złe, i mimo, że straszą z każdej strony o zagrożeniach, to można poznać wspaniałe osoby.  W te wakacje stuknie nam pięć lat i jestem pewna, że to najlepsze pięć lat. Mimo odległości, mimo mnóstwa kilometrów da się utrzymać kontakt, jeśli tylko się chce.

Również w „międzyczasie”, parę lat temu spotkałam Kolegę, któremu wybuchłam śmiechem prosto w twarz. Dosłownie. Cóż, przyznałam nie raz, że wyszło nie tak, jak miało. Mimo to utrzymujemy kontakt. Dobry. Mogę mu narzekać na facetów (a co, niech się przyda, co nie?), on mi na dziewczyny, choć chyba w tym narzekaniu to ja wiodę prym. Ale cicho. Nieważne. Mimo czasu, dogadujemy się znakomicie. Przyjaciel? Pewnie!

Są również osóbki poznane dzięki happysadom – nie bez powodu mówi się, że muzyka łączy ludzi. Tu wielokrotnie powtarzam, że gdyby ktoś przeczytał nasze rozmowy – psychiatryk gwarantowany. I kaftany i pokoje bez klamek. Mam więc głęboką nadzieję, że nikt się do tych cudowności nie dorwie. Głupawki, głupie teksty, głupie zachowania – wszystko w cenie. 

I na koniec – choć w żadnym razie nie ostatni w hierarchii – są Ci ludkowie, których poznałam dzięki temu blogowi. Sówkę moją wspaniałą, Anonimową, Martę, czy wszystkich innych, z którymi może nie mam tak dobrego kontaktu jak z powyższą trójką ale wiem, że w razie gdyby mogę się do nich zwrócić z pomocą.

Dla takich osób warto żyć. Dla takich osób, nawet w te pochmurne (mimo że słoneczne) dni warto wstać z łóżka. Warto wysłuchać problemów, gdy wie się, że gdy samemu będzie się w potrzebie, zostanie się wysłuchanym.  I przede wszystkim ta świadomość, że jak samemu jest się w sytuacji beznadziejnej, to ktoś specjalnie będzie robił z siebie durnia (przepraszam!), żeby tą osobę rozśmieszyć.

/Chandler i Joey idealnym wzorem przyjaciół/ tumblr


‘A friend is someone who knows all about you and still loves you.’ Elbert Hubbard




Dzień Przyjaciela – tak samo jak Walentynki powinno obchodzić się codziennie. Doceniać. Dziękować, że są. No i przede wszystkim pielęgnować ich, przyjaźń, by była ciągle taka sama, a nawet lepsza.  


 A w szczególności chcę podziękować tym, którzy od wczoraj chętnie wysłuchują moich westchnień. Dziękuję – i tak to jest za mało, by wyrazić mą wdzięczność ;) 

4.6.15

Lato, lato wszędzie, zwariowało oszalało - moje serce!

Wielka sala. Kilkanaście długich rzędów ławek z rozkładanymi krzesłami. Gdzieś pośrodku (wówczas pustego) rzędu rozsiadła się Lu ze swoim ekwipunkiem. Na siedzeniu obok postawiła dwie torby, na ławce – butelkę coli i telefon, w ręku trzymała książkę. W międzyczasie okazało się, że gdzieś po lewej stronie wyrośli panowie, wyrażający chęć przejścia dalej. Lu więc wstaje, z drugiego siedzenia bierze reklamówki do ręki, co by siedzenie się złożyło, chłopak przechodzi… spada butelka, książka wypada z ręki, chłopak schyla się po picie, Lu schyla się po książkę, siedzenie się zamyka, przytrzaskuje palec (Lu oczywiście), chłopak stawia butelkę na stoliku, drugi chłopak się za nim pcha, książka gdzieś leży, a Lu stoi taka jakby oderwana od rzeczywistości i uzmysławia sobie, że nie – wykład się jeszcze nie zaczął, tym bardziej weekend też nie. I że to prawdopodobnie będzie najdłuższe półtorej godziny jej życia. Tuż przed długim weekendem. Oczywiście.

Nie raz i nie dwa wspominałam, że moje życie to pasmo naprawdę cudacznych niespodzianek. Więc ja się już nie dziwię. Naprawdę. Nie zdziwiło mnie nawet to, że egzamin, który miał polegać na analizie obrazu (po coś w końcu durne formułki starałam się zapamiętać), okazało się, że polegał na zanalizowaniu obrazów na podstawie tekstów, i że liczyło się bardziej to, co w tekstach było napisane niż to, co mówiły obrazy. Do końca życia zapamiętam więc, że Matejko, w dość szlachetnym czynie, chciał zrobić z Rejtana bohatera, bo ten sam cóż – zbyt piękny nie był. W ogóle fajny to był egzamin, gdy Pan wyszedł z sali, uprzednio prosząc, by nie korzystać z internetu, bo prace sprawdza od X lat i naprawdę nie ma co czasu marnować, bo on i tak się skapnie a wtedy przebacz nie będzie. Posłuchałam więc tychże rad, nie zgapiałam, pisałam swoim językiem (co koleżanka później podsumowała, a ja miałam stresa przed wejściem do gabinetu), stwierdzając że „Rejtan to jednak był dobrym materiałem na bohatera – nie dość, że bronił Polski, to jeszcze ten szkaplerz na szyi dowodzi tego, że jest wierzący, a skoro bohater i wierzący, to dla Polaków był po prostu ideałem” i tym podobnie szłam dalej, aż do ostatniego zdania. W którym udało mi się jednocześnie pochwalić Rejtana i Matejkę. No. I dostałam magiczne 4+ ! Jestem pod wrażeniem. Oczywiście swojej genialności, no bo jakżeby inaczej.

Z musu poszłam wczoraj na zakupy i ponownie załamałam się nad swoim marnym losem. Dlaczego wszystko, co mi się podoba, jest na mnie za duże nawet, jeśli rozmiarówka podpowiada, iż to XS jest, więc chociaż trochę powinno się nadawać? Po raz kolejny marzenia o spódnicy do ziemi legły w gruzach, gdyż mój ideał nie tylko był szeroki w pasie, ale również za długi. Więc pewnie przy pierwszym kroku poleciałabym jak długa, wybijając przy tym wszystkie swoje białe ząbki. Chyba nie podejmę tego ryzyka. Tak sądzę.

No i jeszcze ta piękna pogoda – po prostu chce mi się… okej, nie chce mi się… śpiewam sobie w głowie, że lato,lato wszędzie zwariowało oszalało – moje serce!, zupełnie nie myśląc o zbliżającej się sesji. A właściwie dwóch egzaminach. Z angielskiego podsumowujący po trzech semestrach no i z mojej „ulubionej” analizy literackiej. Wydrukowane notatki dzisiaj się na mnie cały dzień patrzyły, ale im nie uległam, a chyba powinnam. Obiecuję się w końcu do tego zabrać!


nie ma lepszego uczucia, potwierdzam!


Miałam napisać coś składniejszego, ale wiecie, od kilku dni chodzę jak struta i jakoś nic mi się w głowie nie układa tak, jakbym chciała. A chciałam dać Wam znać, że żyję – jako tako – że za tydzień happysad (oezu, wiem, to staje się nudne!), i no. Jakoś sobie wszystko leci.

A u Was co tam, Miśki?