23.2.14

'już nie wytrzymuję tempa...'

Mówienie znów o tym, że czas leci jak z bicza strzelił z pewnością nie ma sensu, więc w rytm Rojkowej piosenki, która ostatnio mi wpadła w ucho (i która sprawiła, że nie mogę się doczekać tej płyty!) zachęcam do przeczytania poniższych wypocin. Stwierdziłam, że nie chce mi się czekać aż będę miała coś sensownego do powiedzenia, bo to może jeszcze długo potrwać, a jakoś się stęskniłam za pisaniem tutaj! :-)


Wiecie ludziska, że ja wciąż nie skończyłam 30 day challenge? Jakoś ostatnio przeglądałam zakładki i ujrzałam obrazek właśnie tej zabawy i sobie uzmysłowiłam, że kurcze, tak niedużo mi zostało! Dzień 21 i zdjęcie mojej ulubionej rzeczy. Czyli - tadam - bransoletka mulinowa z happysadem. Czego mogę chcieć więcej? Piękna, czarna, z happysadem, ba, chciałam taką zrobić sama, ale jeszcze nie opanowałam napisów, a tu taką niespodziankę mi siostra sprawiła. Och, ach! Nic tylko nosić i się zachwycać ;-)  Swoją drogą przez tą bransoletkę, albo nadmiar wolnego czasu, znów złapałam fazę na mulinę i za każdym razem jak mijam pasmanterię to wchodzę i kupuję parę kolorów a później z poduszką ślęczę przed komputerem i klnę, że instrukcje są durne i mi nie wychodzą te bransoletki takie, jakie bym chciała, żeby wyszły. Zawsze to jednak lepsze niż siedzenie przed komputerem. Wkurwiam się na siebie, że tak marnuję czas, ale nie robię nic w kierunku by to zmienić. Szkoda gadać.


I "wolne" się skończyło, a od poniedziałku II semestr. Będzie ciekawie. Plan jakiś taki niezły nawet, nie siedzę do nocy na uczelni, smuci mnie tylko to, że dwa razy mam na ósmą rano, ale poniedziałek, kiedy mam na trzynastą i do czternastej mi to rekompensuje więc powiedzmy, że nie jestem zła. Z utęsknieniem czekam na wiosnę, na siódmy marca, kiedy koncert happysadu... I oby wszystko szło do przodu. Świat wygląda zupełnie inaczej, gdy chwilowo niczym się człowiek nie denerwuje i może spokojnie iść spać, bez snucia czarnych scenariuszy, które - jak wiem - sama na siebie zwaliłam. Obiecuję, naprawdę od następnego półrocza obiecuję poprawę mimo, że wszyscy się z tej mojej obietnicy śmieją. Moja druga sesja będzie spokojna, nie taki armagedon, o nie! (Jak co, to trzymajcie mnie za słowo w czerwcu, jak mi się nie będzie chciało uczyć, okej?). Poprawki sama na siebie zwlekłam, choć na serio się uczyłam... Najważniejsze, że (mam nadzieję) pierwsze koty za płoty, a co.

Jak wymyślę coś sensowniejszego do opowiedzenia, to napiszę, a tymczasem życzę udanego weekendu oraz ferii tym, którzy jeszcze je mają ;)

13.2.14

"czy to jest miłość, czy to jest kochanie?" kocham wesela!

Wesele. Jeden dzień w roku. Szczególny dla pary, która zamierza przed Bogiem wyznać sobie miłość. Lubię chodzić na wesela, ale to pewnie przez to, że chodzę tak rzadko. Jakoś w mojej rodzinie coraz mniej ludzi się hajta, a jak już to albo nas nie zaprasza, albo są to skromniejsze uroczystości. Przedostatnie wesele chrześniaka mojej mamy,  trzy lata temu. Pamiętam! Beznadziejna fryzura z rąk chyba niedoświadczonej fryzjerki, buty kupowane wieczór przed weselem, poprawianie sukienki… W dniu ślubu brzydka pogoda, deszcz, uśmiechnięta para młoda… I zabawa prawie do białego rana.  Pani młoda pięknie ubrana, suknia taka śliczna, pan młody taki uroczy. Muzyka, dania, oczepiny. Tańce i hulańce.

http://kwejk.pl
Później trzy lata posuchy. Po prostu szaleństwo, jak tylko słyszałam, że ktoś znajomy idzie na wesele to mi krążyły po głowie myśli „ja też chcę!”. No ale okej, nie to nie, nikt na osobę towarzyszącą też mnie nie brał, więc smuteczek. I tu niedzielne grudniowe popołudnie i bum! Dzwonek do drzwi, niespodziewana wizyta, zaproszenia i euforia! 

Następnie dwa miesiące poszukiwań: tej idealnej sukienki, tych idealnych butów,fryzjer, kosmetyczka… I tydzień wcześniej informacja, prośba właściwie:Lu, wyprowadzisz ze mną X, dobrze? Ijajej! No to wiecie, wyprowadzałam pana młodego z domu, wraz z jego siostrą. Okej, przyznam, boczyłam się, bo nie chciałam, bo się wstydziłam. No ale wiadomo: decyzji nie żałuję. To nic, że w piątek wieczorem wróciliśmy z gór, na siódmą czterdzieści w sobotni ranek fryzjer, kosmetyczka, później szybko do domu, sukienka, buty, ostatnie poprawki i do domu pana młodego. Przejazd limuzyną, łzawe błogosławieństwo i zabawa, tym razem naprawdę, do samego rana. Szesnastogodzinny maraton od dwunastej do czwartej w nocy. Dobra muzyka. Łzy szczęścia. Dobre jedzenie, doborowe towarzystwo, śliski parkiet, gdzie czułam się jak na łyżwach. Dlaczego tak szybko?! Nie wiem. Ale z miejsca żałuję, że tak zaprzątałam sobie głowę brakiem partnera, którego nie miałam. Prawdą jest ,że może nie wytańczyłam się że łoo, ale za to (bo ja we wszystkim znajduję coś pozytywnego!) mogłam w moich butach wysokich być aż do północy.


No ale żeby trochę zrównoważyć temat notki, powiem Wam, że na drugi dzień, trochę wracałam do świata żywych, to zobaczyłam na facebooku, że moja koleżanka z liceum wyszła za mąż. Nie ma dwudziestu lat. Podobnie jak pan młody, którego wyprowadzałam, nie miał dwudziestu jeden. Gdzie im się tak śpieszy?! I tu zacytuję Mickiewicza: „Czy to jest miłość, czy to jest kochanie??”.