22.4.15

dziś brak pomysłu na tytuł

Chyba jestem jakimś magnesem na nieszczęścia, który to przyciąga je na potęgę. Spoko, zdążyłam się przyzwyczaić, dzięki temu moje życie jest fascynującą przygodą, którą jakby ktoś spisał na kartki i wydał podejrzewam, że spotkałaby rzeszę zwolenników. Taka Lu niewydarzona. Tylko by trzeba jakiś tytuł chwytliwy wymyślić, ktoś, coś? J

Ależ mnie w zeszłym tygodniu rozłożyło. Serio. Po wtorkowych jazdach coś mnie złapało, grypa żołądkowa chyba, masakrycznie wykańczająca, która doprowadziła mnie do tego, że po dwóch nocach i całym dniu bez snu, spędzonych na klęczkach w przybytku obłożonym kafelkami, wylądowałam czwartkowego rana w ośrodku zdrowia. Oczywiście musiałam konkurować o uwagę ze starszymi ludźmi, do których osobiście nic nie mam, ale skoro idą jedynie po recepty, nie widziałam problemu przepuszczenia w kolejce mnie, słaniającej się na nogach i nie widzącej przez oczy. Ale to taki szczególik. Jak w końcu tą uwagę pani doktor zdobyłam, ta się przeraziła. Odwodnienie – orzekła, spoglądając na mnie spode łba, bazgrząc coś w zeszycie. – To co, do szpitala pasowałoby. Ja, w oczach istne przerażenie, słabo mi się jeszcze bardziej zrobiło. A później znów zachciało mi się wymiotować. Odrzekłam cichym głosem, iż nie chcę. Wobec czego pani posadziła mnie (po kilku chwilach narady) w pokoju dyżurnym, podpięła wenflon (w tymże czasie Matula została wysłana do apteki po przewód łączący wenflon z tym czymś z kroplówką) i oczekiwałam na podpięcie pod dragi. Siedziałam sobie więc dwie godziny, najpierw przyjmując coś na wymioty, później jakieś sole pewnie, ale nic nie mówię, bo się nie znam. Poprosiwszy o zwolnienie z dwóch dni, pani powiedziała, że wenflon mi zostawi to jutro, jak się polepszy to zdejmie, a jak nie no to obędzie się bez kłucia. Gdyby nie fakt, że pielęgniarka, bandażując wenflon szarpnęła mnie tak niemiłosiernie, pewnie bym się zgodziła. Ale zawyłam wtedy swoim głosem iż proszę-to-natychmiast-wyjąć-w-te-pędy!, więc mi wyjęła. Nie obyło się bez oburzenia, tym razem ze strony Matuli mej. Że jak to tak. O nie, kochana rodzicielko! Ja się tyle wycierpiałam, że nie chciałam się użerać z ustrojstwem w ręce. Jak więc wróciłam do domu, po tych X godzinach bez spania, tak się rzuciłam na łóżko, że tylko goście mnie odwiedzali i sprawdzali, czy żyję. Otóż: żyję! (Szkoda, że tego pytania nie zadał sobie nikt z uczelni, bo nikt nie spytał się, czemu mnie nie ma, i czy będę, i czy co się dzieje. Chyba nie umiem nawiązywać kontaktu z ludźmi.) Jazdy więc piątkowe ominęłam, czego niesamowicie żałuję. Sądzę jednak, że marny kierowca byłby wtedy ze mnie, mającej problem z wejściem po schodach także no. Źle by się skończyło.

Także jak widać, nawet, jak nic się u mnie nie dzieje, to zawsze jednak coś. Wszyscy mi w domu mówią, że ich „przestraszyłam”, „wystraszyłam” i „żebym tak już nie robiła”. Oświadczam: nie planuję. A los się teraz pewnie ze mnie zaśmiał, idź cholero.

tumblr


W ogóle wstałam dzisiaj bez sensu na zajęcia o ósmej, z podkrążonymi oczami i w ogóle nie do życia. Okazało się bowiem, iż niepotrzebnie ruszyłam swe litery. Jak zwykle. Nikt mnie o niczym nie informuje, wszyscy mnie olewają. Wszyscy. Jest nijako. Słabo, źle i nijako. Wiosno, daj mi trochę tego kopa pozytywnego… Tak troszku… Mogę prosić? 


Kończąc już, powiedzcie mi, dlaczego jestem oceniana przez to, jak jestem ubrana, jaki mam telefon, jakie buty? Dlaczego ludzie pałają do mnie taką nienawiścią? Dlaczego czuję się coraz bardziej niechciana i nie na miejscu? Czym sobie zasłużyłam? Do dupy jest...

14.4.15

O szarżowaniu na krakowskich (zakorkowanych) drogach i o związanej z tym karierze, która stoi przede mną otworem

weheartit

Siadając dziś za kierownicą białej eLki, byłam gotowa na wszystko. Na to, że jaśnie samochód zgaśnie mi na światłach, kiedy będę chciała kulturalnie przez nie przejechać, że pewnie na najstraszniejszym-rondzie-którego-się-boję zamiast skręcić w prawo pojadę w prosto/w lewo (zgodnie z tym, że czasem mam problem z ogarnięciem kierunków), a w ogóle to pani instruktor (tak, pani!) będzie jędzowata i będzie kaszana

Cóż, muszę Was rozczarować, bo nic z tych rzeczy się nie zdarzyło. Z rozwianym włosem, niemal urwaną łepetyną, kaszląca i załzawiona i zasmarkana dotarłam na umówione miejsce (ówcześnie źle lokalizując ‘garaże’) pewna, że dziś umrę. Czy to alergia, czy przeziębienie, czy okres, czy wszystko razem wzięte, czułam się wyprana zupełnie. Po formułce „dzień dobry-dzień dobry” wsiadłam ci ja za kierownicę, ustawiłam wszystko, co trzeba było ustawić, podwyższyłam fotel, przysunęłam, poprawiłam lusterka, usadowiłam się mym tyłkiem wygodnie, trzykrotnie poprawiłam grzywkę, która i dziś nie chciała współpracować (bo po co) i można było jechać. HA – HA. 

Cofać do tyłu. No zaśmiałam się ja dobitnie i wybitnie głośno, gdyż ludzie!, jam nie jeździła od półtora roku i co, już na głęboką wodę? W najgorszym scenariuszu ktoś walnął nam w zadek i to ja musiałam ponosić koszty naprawy samochodu (nowiusieńkiego!), jednak i to okazało się nieprawdziwe. Gdyż – wyjechałam! Ładnie wyprostowałam, pojechałam przed siebie i nawet nami nie rzucało! Byłam  pod takim wrażeniem samej siebie, że o mało się z racji tej nie popłakałam. 

Jadąc na plac, na którym to miałam poćwiczyć łuk (bardzo ładne jeżdżenie prosto i do tyłu pomiędzy liniami i durnymi słupkami), przejeżdżałyśmy przez  to najstraszniejsze-rondo-którego-się-boję. Dowiedziałam się o tym dopiero w momencie, kiedy je przejechałam, bezbłędnie, a miałam poinformować panią, że właśnie to to mi spędza sen z mych pięknych powiek. I tak się rozglądam, o, tu siedziba Gazety mej, ale ej… Skoro siedziba gazety to czyżby… O matusieńko! Ja to przejechałam!! Pani śmiać się zaczęła, ja też… I wiecie, z powrotem też mi się udało! Chyba nazwę to rondo mym najulubieńszym, gdyż skręcając – teraz już nie pamiętam czy w prawo, czy w lewo – sama zgadłam, w który pas mam wjechać tak, by później go nie musieć zmieniać, boska jestem!

A plac to znowuż inna historia, gdyż, nie chwaląc się, robię go bezbłędnie. No, prawie. Bo jak podjeżdżam przodem, i ustawiam auto do cofania to na początku, zawsze na tym durnym zakręcie, za bardzo mi ten samochód leci. Choć popuszczam sprzęgło jak najdelikatniej potrafię tak, żeby mi się samochód nie zgasił, i nie pojechał za szybko. No i raz mi pojechało za szybko. Drugi raz niemal za wolno. A za trzecim razem tak zaczęłam do siebie mruczeć, że nieomal wjechałam w samochód (któż u licha trzyma samochody ciężarowe przy samych słupkach na placu?!) wobec czego musiałam zmienić miejscówę.

W drodze powrotnej zaś spotkały nas korki niesamowite, wobec czego jazda była bardzo dynamiczna. Sprzęgło-hamulec – trochę gazu – znów hamulec – sprzęgło i tak przez dobre dwadzieścia minut. W tak zwanym międzyczasie samochód przed nami wyraził chęć skręcenia to w prawo, to w lewo, a koniec końców pojechał prosto, inny nieomal się przede mnie wbił, a później skręcił w lewo, a kolejny znowu – bez pardonu wjechał przede mnie, dzięki czemu ładnie na niego zatrąbiłam. Już widziałam, jak wystawia rękę, już liczyłam, że pierwszy raz ktoś pokaże Lu-kierowcy fuck’a, a tu nie!, pomachał tylko. Beznadzieja.

Dojechałam jednak na miejsce, z którego ruszałam bez uszczerbku na ludziach, samej sobie, samochodzie i pani instruktor, która wydawała się być w dobrym humorze. Poza tym okazało się, że Kie Rio są bardzo fajnymi samochodami! Serio, na komputerku za kierownicą, tam, gdzie wyświetla się liczba przejechanych kilometrów, wyświetla się informacja (w odpowiednim momencie), coby zmienić bieg na wyższy/mniejszy (uprzedzając: tak, wiem, kiedy zmieniać biegi), a światła do jazdy dziennej (których ma osoba zapomniała włączyć… a przynajmniej jej się tak wydawało… i przypomniałam sobie o tym po godzinie jazdy), włączają się… SAME, po tym, jak przekręcę kluczyk w stacyjce. Szok i niedowierzanie!

 Na żywo, z Krakowa  relacjonowała Lusia. 
Mistrz Krakowskich Dróg, Przyszły Kierowca Formuły 1. 


7.4.15

Trening Dobrej Myśli vol 3, oraz 3 urodziny bloga

W zeszłym miesiącu bezwstydnie opuściłam Trening Dobrej Myśli, podejrzewam, że zrobiłam to specjalnie, nie mając niczego sensownego do napisania… Dzisiaj wracam. Bo dzisiaj jest szczególny dzień, nie tylko koniec świąt i powrót do rzeczywistości (miałam napisać szarej, ale osobiście świąt nie czułam, więc może w sam raz, że już się skończyły), ale i trzecie urodziny ‘Pierwiastka’ urzędującego pierwotnie jako ‘morze słów’. Aż chce mi się powiedzieć: gdzie to zleciało? Jak, kiedy? Dopiero co byłam w liceum, przeżywając tu głupie teksty kolegów, a teraz wielkimi krokami zbliża się licencjat, którym to straszą mnie wszyscy wokół. A mnie się niiigdzie nie spieszy! ;)


Zacznijmy jednak od Treningu Dobrej Myśli. Szukam w głowie i pamięci tych dobrych chwil, które wydarzyły się od lutego, kiedy ostatnio je wypisywałam… Spotkanie z Ktosiem (ależ ja jestem pomysłowa w nadawaniu przydomków), pobyt w Poznaniu, koncert happysadu, spotkanie z Panami, robienie sobie zdjęć, skakanie, ogólna radość… Chyba nie mam prawa, w dalszym ciągu, na nic narzekać. Bo choć czasem i jest trudniej, i jest smutniej i wydaje się, że ogólnie jest do dupy, to zawsze znajduje się taki promyczek nadziei, że ‘hej, uszy do góry, będzie dobrze’. I zazwyczaj jest, wiec chyba  z tego mogę się cieszyć ;) 



Tymczasem trzy lata temu, 7 kwietnia 2012 roku o godzinie 17.55 opublikowałam tu pierwszą notkę. Wtedy było to ‘morze słów’, gdzieś w międzyczasie ‘zrozumtowreszcie’ aż teraz w końcu jest wymarzony ‘pierwiasteknieład’, który to jest chyba chwilowo najodpowiedniejszym adresem, gdyż ten nieład towarzyszy mi od zawsze… podejrzewam, że na zawsze. Ileż od tego czasu się zmieniło! Zaczynałam, będąc jeszcze licealistką, bojącą się matury jak ognia; byłam wariatką, która podejmowała starania z prawem jazdy, i która jak widać niekoniecznie dobrze lokowała swoje uczucia. I choć to ostatnie było tu chyba najczęściej maglowane, to ta osoba, o której wtedy pisałam, wciąż gdzieś w moim życiu się pojawia i to jest fajne. Byłam osobą bojącą się tego, co przyniesie czas - tu tez okazało się, że czas był (i nadal jest) dla mnie miły i raz na jakiś czas sprzyja moim pomysłom. Dziwnym pomysłom. Byłam osobą, która bała się przyznać komukolwiek, że pisze - jakby to była jakaś choroba; okazało się, że podzielenie się swoją pasją straszne nie było, wszak ciągle żyję! Uodporniłam się w ciągu tych trzech lat na głupotę ludzką wiedząc, że bez tej jakże ważnej umiejętności, prędzej czy później sama byłabym w gronie tych osób, którym brakuje wielu klepek na umyśle.  

Kiedy słyszę czasem od blogowych znajomych o braku zapału do pisania, braku jakichkolwiek pomysłów na pisanie postów, klepię się po głowie. Moją inspiracją jest codzienne życie, to, jakich ludzi spotykam na swojej drodze, moją inspiracją jestem ja sama i moje durne przygody, z których udaje mi się wyjść żywo. Nie bez przyczyny większość osób pyta się mnie czy żyję i jest to bardzo trafne zapytanie. 

W czasie tych trzech lat poznałam tu wspaniałych ludzi, wymienianie wszystkich zajęłoby mi chyba kilka dni, znów więc wymienię Kordiana - nie mogę tego nie zrobić. Gdybym pewnego dnia nie założyła tego bloga, nie poznałabym Was wszystkich i wydaje mi się, że to byłoby bez sensu. Tak samo jak ludzie robią atmosferę na imprezie, tak ludzie robią atmosferę i tu - w naszym małym, blogowym światku.

Nie chcę się nad tym dużej rozckliwiać, cieszę się jednak, że jesteście tu ze mną od niedawna,  czy tak jak Anonimowa, Marta i wiele innych, których mogę nie pamiętać - od początku (tak, sprawdzałam komentarze! - potwierdzone info!). Mam nadzieję, że spotkamy się tu w takim składzie za rok, za dwa i za trzy i nadal będzie nam to sprawiać przyjemność. Bo blogowanie jest fajne dopóty, dopóki jest przyjemnością, a nie smutnym obowiązkiem: nie wyobrażam sobie zmuszania się do pisania notki bo ‘gonią mnie terminy’, bo ‘dawno nie pisałam’. Piszę, kiedy chcę - i jeśli notka pojawia się raz na miesiąc, czy trzy razy w tygodniu, to jest nieważne ;)

Dziękuję za ten wspólnie spędzony czas! :) I nie, nigdzie się nie wybieram, nadal Was będę męczyć, he he he!

'bo gdzie było nam tak bezpiecznie jak tam?'

1.4.15

JA, czyli kulminacja wszystkich sprzeczności świata

Pogoda zaczyna mnie dobijać, nie pierwszy raz zresztą. Jeszcze tydzień temu pisałam o pięknej wiośnie, która spadła na nas niczym grom z jasnego nieba, teraz wyglądam przez okno i załamuję się, widząc deszcz naprzemiennie z zimową pluchą zwaną potocznie śniegiem. Nie wiem u licha, co to ma być?

Swoją dezaprobatę dzisiaj powyrażam, moje niezadowolenie/a uwypuklę, i będę narzekać. Z przekąsem i poczuciem humoru, rzecz jasna, bo naprawdę narzekać to mi się nie chce. Chyba, że śmiać z zrządzeń losu, i ludzi, którzy mnie otaczają. To jak najbardziej. Więc no, ostrzegam sowicie. Nie przeraźcie się.

Tydzień temu zdałam teorię (choć na wszystkie strony krzyczę, iż zdałam „prawo jazdy”, więc wszyscy się pytają o jazdy, a ja się muszę tłumaczyć, iż jeszcze nie, ale wkrótce), wobec czego zaczęłam snuć plany o szusowaniu po krakowskich drogach. No ale tak szusować samotnie, to bez sensu, poczęłam więc szukać chętnych pasażerów, którzy w tą podróż, ze mną jako kierowcą, by się wybrali. Wyobraźcie sobie, nie ma chętnych! M., o którym to pisałam, iż wybuchłam mu śmiechem w najbardziej nieodpowiednim momencie, stwierdził, iż on pewnie wtedy czasu mieć nie będzie, jak go poproszę, poza tym, kotem nie jest i sześciu żyć nie ma.  Mój Ktoś stwierdził, że jak tylko wyjadę na drogi to w Krakowie zapanuje kataklizm, a w zasadzie to z moim roztrzepaniem to nigdy nic nie wiadomo. Panowie, dziękuję z całego serducha! Jeszcze będziecie chcieli, żebym was kiedyś gdzieś odwiozła!

Poza tym, wybyłam do Poznania, by odwiedzić Koleżankę. Pogoda jak na zawołanie spieprzyła się teatralnie, wobec czego nasze plany legły w gruzach. Ale! Za to wyspałyśmy się, wyleżałyśmy, i po prostu odpoczęłyśmy, co w sumie chyba wyszło nam na dobre. No, ale będąc w tym Poznaniu wyraziłam chęć zwiedzenia ulicy Roosvelta 5, gdzie to toczyła się akcja „Jeżycjady”. Głupia naoglądałam się w Internetach zdjęć, jakoby wisiała tam jakaś tabliczka, więc poszłam z Koleżanką, ciągnąc ją tam, jak się okazało zupełnie niepotrzebnie, gdyż takiej tabliczki nie ma. Żenua. Popylałam z walizeczką po torach, wiatr mnie zwiewał i jeszcze nic nie znalazłam. No ale to ja, więc w sumie… Wiadome było.

Dzisiaj zaś znowu kopsnęłam swoje szanowne cztery litery do szpitala, coby zrobić po raz kolejny testy na alergię. Od początku zakładałam, że i tak z tego nic nie wyjdzie, bo czy przez trzy miesiące miałabym się nagle uczulić na coś, co mnie w styczniu nie uczulało? Nope. Poza tym, w ostatnim czasie znów mam ręce obsypane, więc coś jest na rzeczy. No ale pani doktor jest zdania innego, po raz kolejny  podając mi próbki histaminy, kurzu, pleśni itp. ‘Na nic nie jest pani uczulona’ – taka odpowiedź w zupełności mnie nie satysfakcjonuje. Co lepsze! Polecono mi umówić się na kolejne testy, tym razem żywnościowe (no patrz, dopiero teraz na to wpadła??), ale *badumtsss* terminy dopiero na październik.  Mogę tego nie komentować?  (Koło ratunkowe – tym razem płatne badanie w przychodni, polegające na pobraniu krwi, która to zostanie sprawdzona na kilkudziesięciu składnikach, nuż tym razem coś wyjdzie.)

Otóż witki opadły mi nie raz i nie dwa, ale wiecie. To ja. Czyli same sprzeczności, które się kumulują. W momentach najbardziej nieodpowiednich. Przynajmniej jest śmiesznie. Wczoraj podłączam komputer do drukarki, w międzyczasie zmieniam ustawienia. A drukarka zaczyna drukować. Wiecie, co? Notkę, którą pisałam na pierwiastek parę miesięcy temu… Boże, uwielbiam samą siebie. Serio. 

Czy to już narcyzm?  

w ogóle niedopuszczalne jest to, iż dopiero niedawno wpadłam na tą piosenkę. zachwycam się...