26.5.14

"I am a reader not because I don't have a life, but because I choose to have many"

Niekoniecznie książek. 
Pod koniec zeszłego tygodnia w Warszawie były Targi Książki. W Krakowie były w październiku i oczywiście nie mogło mnie tam nie być. Skoro byłam na miejscu, skoro miałam tak blisko z mieszkania. No i poszłam. Popętelętałam się, szukając drogi, ale w końcu jak znalazłam,  to oniemiałam z wrażenia. Tyle ludzi! Dopchałam się po bilecik wstępu z uśmiechem na twarzy. I później też się przepychałam, między stoiskami, w tych cienkich i dusznych korytarzykach, gdzie każdy przechodził z obręczem książek na ramieniu, czy milionem reklamówek wypchanych ciężkimi tomiskami. Duszno było, bo i ciepło ogólnie. Moje oczy dostawały oczopląsu - tyle książek, tyle ludzi, tyle autorów. Oczywiście, coś tam sobie kupiłam, Mamie prezent sprawiłam, ale ja nie o tym... 

Wszędzie w mediach piszczą, że Polacy nie czytają. Ręce załamują nie raz i nie dwa, ale non stop. Tyle, że nic z tym, oprócz tego gadania, nie robią. Głównym czynnikiem, który może właśnie przyczyniać się do małego czytania jest cena książek, albo dostępność w bibliotekach. Odnośnie cen, to wybiera się człowiek do jakiejkolwiek księgarni (ja najczęściej do Empiku) i czasem przeciera oczy, ale ze zdumienia. Przykład? Niech będzie nie całe dwieście stron i cena powyżej trzydziestu złotych. Ja rozumiem, że papier, że druk, że okładka, że promocja... Że wszystkie te czynniki muszą być spełnione, jeżeli książka ma się dobrze „sprzedać”. Szkoda jednak, że nie ma w tym wszystkim umiaru - przecież to chyba nie jest takie trudne, znaleźć połowiczną cenę tak, żeby jednocześnie zebrać z niej jakiś zysk i tym samym zachęcić ludzi do kupienia jej. Odnośnie bibliotek znowu jest problem, gdyż większość z nich jest źle zaopatrzona. Są książki sprzed X lat, jednak nie ma tych sprzed roku, dwóch, które akurat są „na fali” i większość ludzi chciałaby je sobie przeczytać. Dosyć mam latania non stop do bibliotek, pytania się czy to jest, bo nawet strony internetowe i internetowe indeksy, które rzekomo pomagają w szukaniu zdobyczy, są źle zaprojektowane. Raz znalazłam sobie książkę w internetowym katalogu, w którym jak byk pisało, że książka jest dostępna. Przeszukałam więc wszystkie regały, po czym zwracam się do pani tam pracującej. A ona z tym swoim kpiącym uśmieszkiem dodaje: ależ proszę pani. To, że tak pisze w Internecie, to nie znaczy, że tak jest!  To przepraszam, co one tam robią? Że niby cały dzień są takie tłumy, że powoli nie są w stanie wbijać czegoś do komputera? A spróbuj człowieku przekroczyć o dwa dni książkę, to ci armagedon zrobią. 

Teraz popularne stały się czytniki e-booków. Sama takowy posiadam i jestem z niego zadowolona, choć skrycie do tej pory uważam, że książki papierowe są o niebo lepsze. Ale niech będzie, potrzeba matką wynalazku. Chociaż z tymi ebookami jest lepiej, bo książka, powiedzmy w formacie EPUB, którą z dowolnej strony internetowej pobieram na komputer i dopiero sobie zgrywam, jest tańsza. Pięć, dziesięć, piętnaście złotych ale zawsze coś. I znów - przy odrobinie chęci, da się zrobić wszystko. Prawda jest taka, że odkąd powstał internet, odkąd każdy ma swojego smartfona, muzykę i milion innych rozpraszaczy, ważniejszych od książek, czytanie przestaje już być wyznacznikiem czyjejś mądrości. Oczywiście dla tych, którzy nie czytają. Bo ci ludzie, którzy nie mogą się z książką rozstać (na przykład ja) wiedzą, że to wartość ponadczasowa. Smutno mi się jednak robi, kiedy moja siostra, szanowny wiek piętnastu lat, nie przeczytała żadnej książki, które ja w jej wieku znałam je na pamięć. Czy to „Anię z Zielonego Wzgórza” czy „Jeżycjadę” pani Musierowicz, czy nawet „Harry’ego Pottera” na którego kolejne części czekałam niecierpliwie. A tu? Nic, zero emocji. Książka? Kojarzy się z lekturami, które w pewnym stopniu przyczyniły się do tego, że dzieci czytać, zmuszane, nie chcą. Sama mało lektur czytałam, gdyż były one (i raczej są nadal) pisane w takim języku, że człowiek dorosły nie rozumie, a co dopiero taka piętnastoletnia osoba. Jeżeli chce się zarazić człowieka miłością do czytania, powinno się dobierać takie książki, które rozpalą w nim tą miłość i dopiero wtedy, stopniowo, wdrażać te książki z kanonu polskiej literatury, które każdy powinien znać. Jeżeli jednak zaczniemy na odwrót, to młodego człowieka zrazimy i próżno liczyć później na jakieś ozdrowienie. 

No ale wiadomo - lepiej mówić, co się nie podoba, co jest złego zamiast sprawiać, żeby ludzie czytać zaczęli. Proponowałabym zmniejszenie cen, większą dostępność książek, zmianę kanonu lekturowego... Czy to tak wiele? Ja rozumiem, że program szkolny jest taki i owaki. Ale w czasach, kiedy taki program, tok nauki zmieniany jest  x razy do roku, czy to taki wielki problem?? Na rynek wychodzi coraz więcej książek. Książek, które oferują młodym ludziom coś nadzwyczajnego. Wejście do nowego świata, świata wyobraźni... Kiedy teraz, kto posiada wyobraźnię? Wgapiając się w telewizor, przesiadując na facebooku nasza wyobraźnia zanika. Bo dostajemy to, czego chcemy dostać; niwelujemy zjeść papce, którą oferują nam wszelakie media. To jest dopiero smutne.... 


Tak czy siak, dochodzę do tego, że wkurza mnie takie rozdmuchiwanie sprawy. Nie czyta mniejszość, której się po prostu nie chce. Choć wiadomo, nie zmienia to faktu, że książki są stanowczo i stanowczo za drogie... 

Koniec końców lecę na prywatę, bo chcę się pochwalić swoją nową zdobyczą w postaci tego telefoniku. Dwa lata temu zakupilam pierwszy dotykowiec, w którym się zakochałam.... a teraz to już z happysadową tapetką na czele przepadłam. 

A Wy co sądzicie o czytaniu/jego zanikaniu? Jak myślicie, co jest przyczyną?

21.5.14

you are my cup of tea

Gdyby mi tak ktoś powiedział, kulturalnie tak, że jestem jego kubkiem herbaty to bym to z należytą czułością ten komplement przyjęła. Bo ja wiem, czym kubek herbaty jest w przenośni, kiedy już patrząc na niego, stojącego przed nami, nie myślimy tylko o tym jak o roztworze, ciepłym i parującym i takim przepysznym, tylko o.. no właśnie, czym?? Dzisiaj stała się rzecz kuriozalna, chociaż w zasadzie ja zawsze tak mam. Stoję sobie w kolejce do łazienki. Bo wszyscy idą spać, to wszyscy lecą do toalety. I stoję. I stoję. I nic. To się zdenerwowałam i poszłam zrobić herbatę. Wtedy toaleta się opróżniła i wleciał sobie ktoś inny. To znów stoję. I czekam. I czekam. Nic! To poszłam po książkę. Znów ktoś wyszedł i ktoś wlazł. Dlaczego moje życie jest zdominowane przez herbatę i książki? Chociaż, jak już mamie powtarzałam, lepiej takie uzależnienie niż inne (mama: nie ćpam, nie piję, nie palę... czymże jest więc ten setny notesik?? niczym!), więc w końcu powinna się z tym żyć nauczyć. Powinna.

Ogólnie rzecz biorąc to jestem zua. Albo inaczej: lekko sfrustrowana, bo toż to jutro mam  zajęcia. Pierwsze od tygodnia. I chyba nie muszę powtarzać, jak bardzo okropnie mi się nie chce. Bo to chyba aż słów bym nie znalazła na to, że właśnie znów dopadła mnie taka chęć nicnierobienia, kiedy do zrobienia mam w cholercię... Ach ta złośliwość życia... Ale okej. Póki świeci słońce (nomen omen: od niedawana), to ja mogę chodzić na uczelnię. Bo człowiek sukienkę włoży. Sandałki odkopie. I to już tak wiosenniej. Letniej. Piękniej. Deszczu, nie przychodź! (a teraz lekko się zaniepokoiłam, bo grzmi!)

Wciąż i nieprzerwalnie gadam sobie z X. Gada się bardzo fajnie. Dwa humanistyczne wariaty. Ostatnio gadamy we trójkę. Z Y, koleżanką. Bo niby zapoznała, więc se pogadajmy. I do dzisiaj to było fajne. Ale dzisiaj mnie zaczęły denerwować dopiski Y. Żebyśmy sobie we dwójkę  z X pisali. Że niech mnie tu zaprosi. Niech mi powie. Co, ja czytać nie umiem?? Czy z niej taka marna pośredniczka od matrymonialnych spraw? Ja jej nosa nie wtykam. W to, co robi nocami, zamiast udawać, że studiuje. A z X, muszę jej przyznać, naprawdę jest miło. Może nareszcie będę miała kogo za partnera w sierpniu na wesele zaprosić?? Jak ostatnio między wierszami zasugerowałam, bo przecież oficjalnie nie mam jeszcze zaproszenia, to powiedział że pomyśli się, czyli chyba mogę być dobrej myśli? Nie pogardziłabym, rzecz jasna, bo chyba w końcu coś mi się w sferze uczuciowej od życia należy. Ale jak się na coś napalam powoli, to nie wychodzi. Więc siedzę cicho. Może powinno zostać tak jak jest. Ale ciągle chcę więcej. Niestety...

Ażeby w tej uczuciowej sferze mogło być dobrze, to trzeba się czuć dobrze ze samą sobą. A dzisiaj czuję się świetnie! Sama z sobą, rzecz jasna. Mama sprawiła mi prezent na imieniny. A właściwie ja jej go zasugerowałam. Bo książkę, to ja wolę sobie sama wybrać, więc średnio. Do kosmetyczki mi bon dała. Na manicure i pedicure. Hybrydowe! Toż to siedziałam od kilku dni (a oficjalnie: od niedzieli) i szukałam. Wzorków rzecz jasna. Taka tam nauka. Tylko, że nie ta, co trzeba. I znalazłam. Więc sobie dzisiaj poszłam. I spędziłam piękne trzy godziny. Jakież to miłe jak ktoś o ciebie tak dba! O stopy, o dłonie.. Niebo! Pomimo koloroswtrętu. Bo wszystkie kolory lakierów ładne. Ale wybrałam! Kolorowy french. Jak pięknie to wygląda, zakochałam się!

I tym miłym akcentem idę spać. Ale jeszcze sobie tego przesłucham. A następnym razem znów odniosę się do co poniektórych ludzi. Bo chyba jednak wciąż mam na nich uczulenie.

11.5.14

było, nie ma... i nie będzie...

Życie bywa przewrotne. Ludzie przychodzą, by odejść niezauważonym. Nawiązują z tobą kontakt po to, by za chwilę go ot tak urwać. Są, ale jakby ich nie było. Już na serio. Było nas w liceum cztery. Od pierwszej klasy po trzecią - nierozłączne, siedzą razem, gadają razem, nie odstępują się na krok. Ktoś coś chciał przekazać? Powiedział jednej, po chwili reszta wiedziała. Koniec liceum. Ależ oczywiście, będziemy wszystkie studiowały w Krakowie, będzie super, będziemy się spotykały... Oczywiście! Jedno spotkanie przed wynikami matur, drugie w szkole. X, Y, Z i ja. Nierozłączna czwórka. Hah. Do czasu. 

Tak wynikło, że wszystkie, chcąc nie chcąc, wylądowałyśmy w Krakowie. Dwie na UJ, dwie na UP. I tu można by skończyć, bo jedna koleżanka, powiedzmy, Y, stwierdziła, że w zasadzie po co my jej? Narzeczonego ma, z którym nierozłączna. Studia ma. Siostrę też ma, to po cóż jej koleżanki? Przez pierwsze pół roku wydawało mi się, że okej, zaczyna studia, nie będziemy jej namawiały. Ale wyszła pewna przykra sprawa dzięki koleżance, która studiowała na UJ. Okazało się, że Y chyba nie zasila grona studentów. No ale przecież wciąż zostaje to chyba  i myśl, że „przecież może by powiedziała, gdyby przestała studiować, co nie?”. Teraz, po paru miesiącach mogę powiedzieć, że nie. Nie powiedziałaby, bo najwyraźniej po prostu już nas nie potrzebuje. Dobrze - jej sprawa, ja nie będę namawiała. Nie uwierzę jednak w to, że wiecznie nie ma czasu, bo jakoś pozostała nasza trójka również studiuje i jakoś raz na jakiś czas możemy się spotkać, i to nie jest straszne. 

Smuci mnie po prostu to, że ot tak, z osób które w szkole były nierozłączne, jedna się oddaliła i nie żywi w stosunku do nas... no właśnie, chyba już niczego. Wkurza mnie to oszukiwanie siebie nawzajem: my udajemy, że ona studiuje, ona udaje, że my tego nie wiemy. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim pozostają pewne niesłowności, momenty, kiedy w rozmowie podchwytliwie pytam o uczelnię licząc, że coś jej się wymsknie. Naiwna ja. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że jedna z koleżanek, niech będzie X, do końca wierzyła w dobre intencje Y, w końcu pozbyła się tych mar sennych. Bo to, co już było nie wróci, z tym się pogodziłam. Nie chce z nami kontaktu? Okej, proszę bardzo, nic na siłę. Nie czujesz potrzeby kontaktu z nami - wsjo, rób sobie co chcesz. Ale nie rób z nas idiotek, którymi nie jesteśmy. 

Moim zdaniem jeżeli z kimś się przyjaźnimy, powinniśmy być ze sobą szczerzy. A może moje poglądy są już... staroświeckie? Co sądzicie?