29.1.15

Kraków, miasto moje a w nim...

Bez wątpienia lubię Kraków. Nawet wtedy, kiedy mój autobus w momencie, gdy jest towarem wyczekiwanym po stokroć, gdy od niego zależą moje marne studenckie losy pod tytułem ‘dostanę szanowny wpis czy nie’, odmawia współpracy i jeździ wedle własnego rozkładu (który to, swoją drogą, chciałabym poznać!). Nawet wtedy, gdy w wielki deszcz lecem na inny przystanek, oddalony w ciul drogi od tego odpowiedniego, i jak tak lecę, próbując się nie potknąć o własne nogi, to on sobie akurat wtedy przejeżdża. Nawet wtedy, gdy zamiast na wykład uwieńczony wpisami, wpadam na same wpisy z uprzednią prośbą kierowaną do koleżanek by te ‘zrobiły sztuczny tłum i nas wpuściły do sali’. Tu jednakże okazało się, że niczego nie straciłam, no ale wiecie. Jeszcze bym straciła, i co, tak z powodu autobusu marnego?

Ale Kraków jest jedyny w swoim rodzaju, choć wiem – mogę być nieobiektywna. Wydaje mi się jednak, po ilości turystów, których spotykam każdego dnia, że nie tylko ja mam takie zdanie, ostatnio podobnie mówiła Anja. Wystarczy wyjść na rynek, czy w ciągu dnia, czy wieczorem, kiedy to wszystko nabiera innego znaczenia. Wystarczy przejść się ulicą, by wdychać to krakowskie powietrze (i nie mówię to o smogu), czuć tą atmosferę. W głowie na samą myśl huczy „Bracka” Turnaua, skojarzenie z Piwnicą pod Baranami czy zapleczem wielu świetnych artystów, aktorów, którzy właśnie stąd się wywodzą. Nie wiem jak ubrać w słowa to, co siedzi mi w głowie. Będąc w Krakowie czuję niesamowitą energią, która przejawia się nie tylko chęcią do działania, ale otwartością na ludzi: choć nadal noszę przy sobie słuchawki, żeby odciąć się od tego gwaru, który tak samo i siódmej i o dziewiętnastej może denerwować, uczę się chodzić z podniesioną głową, by móc wszystko widzieć. I kiedy wracam na weekend do domu, a wracam co tydzień, to jest taka ucieczka, chwila spokoju, wytchnienia, by znów, w poniedziałek wtłoczyć się w to miejskie życie, którym rządzi rozkład jazdy autobusów czy plan na uczelni. Poza tym, to miasto studentów, co widać na każdym kroku. Nie tylko podczas podróży autobusem, kiedy każdy prześciga się w tym, ile dzisiaj ma tragicznych zajęć, ale i wieczorem, kiedy miasto zaczyna żyć swoim życiem. Studenci oblegają kluby, piwiarnie, pijalnie, inni zaś stoją na ulicach i wręczają specjalne rabaty tylko po to, by zachęcić takiego tu studenta, żeby jednak się napił. A wiadomo, nas do tego (ponoć) namawiać nie trzeba.


Cóż, Kraków przynajmniej dla mnie to magia. Każdego kolejnego dnia dziękuję sobie, że wybrałam to miasto. Nie tylko dlatego, że dzięki temu mogę co weekend wracać do domu, ale właśnie przez tych wszystkich ludzi, którzy tu mieszkają i sprawiają, że człowiekowi się po prostu c h c e .


Z wieści okołosesyjnych mogę pochwalić się piąteczką z egzaminu ustnego z historii! Jestem pod wielkim wrażeniem, nawet mój ojczulek, którego wówczas poinformowałam nie tylko o tym zaliczeniu, ale również o tym, że (jak na razie) na ten semestr nie zdobyłam żadnej trói stwierdził spokojnie i z niedowierzaniem, że „ja pierdolę!”. Cóż, podzielam jego opinię. Teraz jeszcze psychologia (w poniedziałek) i socjologia (we czwartek)… Chciałabym myśleć o tym wolnym, które w wypadku zdania wszystkiego w pierwszym terminie mi się szykuje, ale jestem pewna obaw odnośnie socjologii, więc nie będę zapeszać ;) 


a w krakowie na brackiej pada deszcz 
gdy konieczność istnienia trudna jest do zniesienia 
w korytarzu i w kuchni pada też 
przyklejony do ściany zwijam mokre dywany 
nie od deszczu mokre lecz od łez ...

22.1.15

‘Gdy ciebie zabraknie i ziemia rozstąpi się, w nicości trwam...’

Dużo się dzieje. Dużo, dużo. Sesja dogania, nieporadnie dosyć, bo nadal siedzę przed komputerem, choć widmo egzaminu socjologii goni i straszy bardziej, niż przyszłotygodniowa ustna historia. Ale nie chcę gadać o uczelni, bo już wkoło wszyscy o tym trąbią. Wystarczy.

Uwielbiam wieczory. Odkryłam to niedawno. Kiedy się budzę, odliczam godziny do tego, aż zapadnie mrok. Aż okolica nieco się uspokoi. Wyciszy się. Kiedy sama się uspokoję. Wezmę długą kąpiel, wdychając zapach ulubionego płynu. Przebiorę się w piżamę, zapalę świeczkę zapachową i zrobię sobie herbatę. Wtedy mogę gapić się nawet i w białą ścianę, a nie będzie mi źle. Włączę radio, gdzie o tej porze lecą same dobre, stare polskie piosenki. Będę współczuła współlokatorce, uczącej się jakiś matematycznych pierdół. Będziemy jednak prześcigały się w wysyłaniu sobie głupich obrazków na facebooku, czy piosenek, które akurat siedzą nam w głowie. To nic, że jest późna godzina, że jutro też jest dzień… Bo teraz jest fajnie.

Herbata się skończyła. Nie chce mi się, tradycyjnie, ruszyć, by zrobić kolejną, wypiję więc resztkę coli, schowanej pod biurkiem. Nie pytajcie, czemu pod biurkiem. Sama tego nie wiem. Popatrzę się na wywołane wczoraj zdjęcia z Kubą i Łukaszem, które przywiodą na myśl listopadowe koncerty, ale i ten marcowy, który zbliża się wielkimi krokami. Popatrzę na dwie książki, które dostałam wczoraj od koleżanek, i które to [koleżanki i książki] przyprawiły mnie prawie o wybuch płaczu. Po raz kolejny przywiodę na myśl Gazetowe praktyki, które dziś udało mi się zaliczyć, ale jak można się nie wzruszać, gdy sama pani doktor, patrząc na opinię wypisaną przez G., stwierdzi że ‘musieli tam panią lubić i doceniać, bo tak ładnie o pani napisali’.

tumblr...


Dobre chwile się kumulują. Dobre chwile są wszędzie. Są wszystkim. Piosenką, akurat lecącą w radiu, resztką ciepłej herbaty, która nie zdążyła ostygnąć, czy książką, którą czytam i czytam i nie mogę przez nią, na przekór, przebrnąć. Są dobrym koncertem, którego nie mogę się doczekać, i nie nikną nawet, gdy za horyzontem nieprzyjemne uczelniane sprawy się kotłują. Dobre chwile to listy i paczki, które czekają na mnie w domu, na to, aż je otworzę, przygarnę i pokocham całym serduchem. List urodzinowy, który podobno jest śmieszny, kalendarzem czy płytą, o której mówiłam poprzednio. Dobre chwile to te, spędzone przed laptopem, czy na oglądaniu po raz setny tego samego odcinka przyjaciół tylko po to, by zagłuszyć ciszę, czy spędzone na scrollowaniu tumblrowej tablicy w poszukiwaniu inspiracji. Blacky pisała o braku weny, o tym, co zrobić, jak się jej nie ma. Mam jedną radę – po prostu let it go. A wtedy, samo przyjdzie…


W radiu Edyta Bartosiewicz i „Gdy Ciebie zabraknie”. Zapach figowej świeczki, smak słodkiej herbaty w ustach… ‘Tak jak jest, jest dobrze…’ i oby tak dalej ;-)

15.1.15

O wszystkim i o niczym, marnudnik prawie solenizantki, której dawno temu coś padło na głowę i trzyma do teraz

Podobno, jak się chce rozśmieszyć Boga, to wystarczy mu powiedzieć o swoich planach, co ja niefortunnie zrobiłam. Takie miałam plany na weekend, na ten tydzień. Tyle miałam zrobić! No ale budzę się w piątek rano, taka rada, że ostatnie dni wolnego, że muszę zrobić to, to i tamto… A tu bum!, boli mnie gardło. To jeszcze nic! Kicham dalej, niż widzę, więc właściwie nie widzę, bo oczy zachodzą łzami za każdym razem, gdy próbuję na czymś skupić wzrok. Wobec czego nie skupiam na niczym. W sobotę ledwo-ledwo przepisałam z komputera notatki, bo nie tylko nic nie widziałam, patrząc w ekran, ale nawet utrzymanie długopisu mnie kosztowało wo-ho-ho. No i niedziela, jadę do Krakowa, całą noc nie mogę spać, w poniedziałek lecę na kolosa, o którym była mowa w poprzednim poście, przeczytawszy notatki tylko raz (!!), a później wsjo wracam do łóżka. I dopiero dzisiaj mogę powiedzieć, że wyzdrowiałam, gdyż iż nie kicham (prawie), i w końcu mogę siedzieć przy komputerze. To był ból. Leżałam w łóżku, z herbatą, patrząc się w białą ścianę. I słuchając radia, bo to mnie nie bolało. Także swoimi planami się chyba chwalić już nie będę.


tumblr


Niemniej jednak, kolosa zdałam (dzisiaj się dowiedziałam – nadal nie wiem, jakim cudem mi się to udało), wypracowanie oddałam (ale tu też przeżyłam zawał: w sobotę do drugiej w nocy poprawiałam przypisy, bibliografie, błędy wszelkie, po to, by otworzyć plik w niedzielę, w celu wydrukowania go… a tu jebut, nie ma wprowadzonych zmian, no myślałam, że pierdolnę sprzętem), i chwilowo żyję. I nie narzekam. W ogóle ostatnie dni jakieś dobre są, mimo tego, że byłam chora. Wzbogaciłam się (sprzedając torbę), by się spłukać (kupując kalendarz na 2015). Nie zaliczyłam jednych praktyk (nie chce mi się iść do pani doktor z tymi papierzyskami, które mi G., na początku października ładnie podpisał XD), jednak wysłałam swoją kandydaturę do drugich (czaicie, Wisła Kraków szuka praktykantów do działu Marketingu i Biura Prasowego!!), mozoląc się jednocześnie nad pierwszym swoim CV (nie śmiejcie się) i wypluwając flaki przy liście motywacyjnym. Otóż, wybawię was: najtrudniejszą rzeczą w pisaniu CV było znalezienie odpowiedniego zdjęcia, gdyż cykanie aktualnej fociszki było nie na czasie, gdyż chora prezencją nie grzeszyłam. Ale wysłałam. Kupiłam ten kalendarzyk (czerwony, później żałowałam, że nie czarny, do momentu jak dostałam e-maila, że czerwone się skończyły i czy czarny mi odpowiada?), a dzisiaj, skuszona słowami płynącymi z radioodbiornika ‘Chcesz płytę Grabaża 30? Pisz do nas na ten i ten numer’ wysłałam tego esemesa śmiejąc się: eee, Lusia, i tak nie zadzwonią. Ups. Zadzwonili. Wygrałam więc płytę CD ‘Grabaż 30’ i koszulkę ‘In Muzo We Trust’.

A jutro, dla żartu, mam urodziny. Nawet mój tato poczuł urodzinowego ducha, gdyż ja mu się tu żalę swoim marnym, zakichanym losem, przebierając wtedy chusteczkę za chusteczką, a on do mnie:
J: no… i ostatnie dni dwudziestki… w łóżku spędzam [ha! Jak gdybym była zdrowa to bym coś innego robiła XD]
T: Nooo… stara dupa będziesz.

Ten to potrafi człowieka pocieszyć. Później mi się spytał, czy zamiaruję wrócić na weekend do domu, i kiedy oznajmiłam, że niestety tak, to się tylko zaśmiał. Miałabym przepuścić urodzinową imprezę, prezenty i tort z happysadem???? No nie do wiary. Chyba nawet przymknę oko na tą jedynkę, która będzie dwójce towarzyszyła. Och, mój marny los.


Jak więc widać, nawet jak jestem chora i niby siedzę na mieszkaniu  w łóżku z komputerem na kolanach, to coś się dzieje. To jest chyba ułomność wrodzona, że coś się dziać musi, bo taka monotonia? Nie, to faux pas! 

8.1.15

Sorry, ale taki mamy klimat

Sesja za pasem. Zza rogu wyskakują terminy i ważne daty. Które, oczywiście powinnam pamiętać, i nawet powinnam potrafić przypasować do nich odpowiednie wydarzenia. Staram się. Powinnam poprawić pracę, jednak mdli mnie na samą myśl, że muszę na to patrzeć, skoro napisałam. Prezentacja kiwa mi środkowym palcem, że jeszcze ze mną nie skończyła (och to zołza), a prezentacje, z którymi zaś muszę się zapoznać do poniedziałkowego kolokwium, perfidnie się ze mnie śmieją. Nie działa nawet żart koleżanki. A śmieszny jest. Bo koleżanka inna wstawiła na grupę notatki z jednego tematu, opisując je jako ‘mózg’, gdyż tego dotyczą. Koleżanka ta druga zaś wciska ‘pobierz’, po czym stwierdza, że… to chyba w ten sposób nie działa, co ja myślałam, że działa. Otóż, niestety nie. Również jestem tym faktem zasmucona. Podobnie jak wieloma innymi: tym, że koncert happysadu dopiero w marcu, podobnie jak telefon, ups, i nawet testy chemiczne.

Skoro więc tyle mam na głowie, to udając wciąż, że jestem ponadto (choć w zasadzie tak, pracę napisałam, prezentację zrobiłam tylko ją muszę dopieścić, pozostaje tylko kolos), a to odświeżam sobie pamięć odnośnie ostatniego sezonu Plotkary (dla Chuck’a zrobię wszystko), a to czytam różne angielskojęzyczne strony lifestylowe, tłumacząc sobie, że „skoro po angielsku, to tak jakbym się uczyła, trochę…”. No to skoro już tam dobrnęłam, i rzeczywiście czytam, to natknęłam się na taki artykuł: „New Year Resolution Remix: 15Things To Stop Doing In 2015”. Myślę sobie, oho, kolejne >mądre< inaczej wynurzenia. I, proszę państwa, się myliłam!

Sydney McBride wymienia więc piętnaście rzeczy, których to powinniśmy w tymże nowym roku nie robić. Co jest miłą odmianą od tych wszystkich przyrzeczeń noworocznych, czego ja to nie zrobię, czego nie wyćwiczę, ile nie schudnę, czego nie osiągnę. Wydaje mi się, że od samego mówienia i deklarowania się trzydziestego pierwszego grudnia nic się nie zmieni.

Zaczyna się od tego by „nie mówić wszystkiego wszystkim”, poprzez „przestań porównywać siebie do kogoś innego”, czy „nie przejmować się tym, co inni o nas myślą”. Mogłabym wymieniać kolejne dwanaście, czego jednak nie zrobię. Odsyłam do artykułu, link jest wyżej podany. Chodzi mi jednak o to, że w tym ferworze zaczynania wszystkiego od nowa, postanawiamy, że zaczniemy robić coś nowego, coś fascynującego, coś, co sprawi, że w grudniu będziemy się czuć spełnieni.  Pragniemy dobrych rzeczy w naszym życiu. A może pasowałoby najpierw wyeliminować te rzeczy i sytuacje, które sprawiają, że czujemy się źle w swoim ciele czy otoczeniu? Może najpierw trzeba się rozprawić z własnymi problemami, które sięgają dalej i głębiej niż to, czy uda mi się schudnąć pieprzone dwa kilo czy nie? Jeżeli źle czujemy się w związku, rezygnujemy z tego. Jeśli uporczywie chcemy zacząć biegać, jednak to nie dla nas, zmieniamy dyscyplinę. Jeżeli paplamy za dużo jęzorem na prawo i lewo, a później są tego efekty, to znak że powinniśmy przestać, zamknąć mordę i nie szukać winy w tej osobie, która to powtarza, tylko w samym sobie. Obiecałaś komuś pomóc, jednak nie masz na to czasu/chęci? Powiedz to. Wyduś z siebie to, że nie jesteś zobligowana do życia czyimś życiem – sorry, mam własne.

To w nas jest siła i moc do tego, by stawiać przed sobą postanowienia, które jesteśmy w stanie spełnić. Wyimagowane postanowienia się nie spełnią. Jeśli jesteś laikiem w jakiejś dziedzinie, w ciągu roku bez najmniejszego wkładu własnego  nie będziesz w tym mistrzem.

Po pierwsze: Sorry, taki mamy klimat.

Po drugie: Nic się nie zmienia od na dupie siedzenia, jak to uczy nas „Ranczo”.

Jeżeli już jesteś takim typem, że te postanowienia musisz mieć, to u licha, niechże one chociaż możliwe do spełnienia będą. Ja, jako że nigdy takowych nie robię, bo to przynajmniej wg mnie strata czasu, w tym roku przyłączam się do akcji 52 Book Challenge 2015. Książki, książki, książki. Aktualnie książek zostało mi się 49 i czuję, że będę miała w grudniu wielką radochę :)

znów mam do niego słabość :)

5.1.15

Trening Dobrej Myśli, czyli jak 'każdą drobną rzecz za dobrą monetę brać...'

Miesiąc temu była Nominacja Dobrych Myśli, dzisiaj jest Trening Dobrej Myśli, tak jak obiecałam – każdego piątego dnia miesiąca. Taki mały hołd, ze strony mojej i tych, którzy zechcą w tym wziąć udział.
Zanim zaczęłam pisać tą notkę, myślałam, o czym w niej opowiem wszak miesiąc ten spędziłam w większości w domu rodzinnym, i czy spotkało mnie jakieś dobre wydarzenie, o którym chciałabym opowiedzieć?

Okazało się, że tak. Jedno, właśnie jeszcze przed przerwą świąteczną, drugie parę miesięcy wcześniej, ale skoro nie umieściłam go w podsumowaniu roku (bo zapomniałam), miejsce w tej notce mu się należy.

Grudzień 2014 Zacznę od kameralnej wigilii wśród znajomych. Podczas składania życzeń (przyznam się bez bicia – nienawidzę tej czynności), podeszłam do kolejnej koleżanki by wypowiedzieć znaną wszystkim formułkę, przy okazji dodając coś od siebie, żeby te życzenia bardziej trafiły. Pośród tych, które sama z jej ust usłyszałam (mniej więcej ‘zdanie sesji’ które to zawsze się musi pojawić, czy ‘spełnienia marzeń’) jedno zwróciło moją uwagę: ‘Lu, bądź zawsze taką pozytywną osóbką, która jak przychodzi na uczelnię, to zwraca na siebie uwagę. Jesteś takim naszym pozytywnym duszkiem, dziękuję.’ Nie powiem, zdziwiłam się. Bardzo się zdziwiłam. Stałam tak, jak słup soli, dopiero po chwili zdolna do tego, by podziękować.

Wiele osób właśnie tu, na blogu, zwróciło mi uwagę, że jestem pozytywną osóbką. Przyznam się jednak bez bicia, że tak trochę patrzyłam na to z przymrużeniem oka, bo może taką siebie tu kreowałam? Bo może nie wspominałam o tych złych i smutnych rzeczach, które mnie denerwują, na które nie mam wpływu, co mnie doprowadza do szewskiej pasji. Jednak usłyszeć to od koleżanki, z którą przebywa się – może w nie najbliższym kontakcie – dzień w dzień przez kilka godzin… to jest coś. Co nie zmienia faktu, że za każde dobre słowo z Waszej strony po prostu dziękuję :* I, prawda jest jednak taka, że to Wy, moi kochani, jesteście mi bliżsi, niż ci, z którymi właśnie obcuję na co dzień…

Lipiec/Sierpień 2014 Jak mogłam pominąć etap praktyk w notce podsumowującej rok? Do tej pory w to nie wierzę. Przypomniałam sobie dopiero wtedy, kiedy poszła do publikacji. Nie było sensu edytować. Bo w końcu, w moim mniemaniu, zasługuje na więcej uwagi. Praktyki w Gazecie, które rozpoczęłam na przełomie lipca i sierpnia zmieniły mój światopogląd odnośnie tego, jak praca właśnie tam może wyglądać. Jednocześnie poznałam wiele wspaniałych osób: R., G., M., którzy nie traktowali mnie (czego się obawiałam) jak głupiej studentki, której poprzewracało się w głowie, tylko jak normalną, dorosłą osobę, która chce się nieco w tym kierunku podszkolić. Wspomnieniem są te trzy wspaniałe, za krótkie tygodnie, które tam spędziłam, czy to układając na składzikowych półkach, siedząc w komisji konkursu,  czy wprowadzając dane konkursowe do komputera. Uśmiecham się, gdy widzę wypisaną opinię, mówiącą w samych superlatywach o tym, co tam robiłam. Uśmiecham się również na znak, że pamiętam rozmowy z portierem, kiedy „walczyłam” o klucze, albo wtedy, kiedy przyłapał mnie wychodzącą wcześniej - bo to ostatni mój dzień był. Serdeczność, z jaką tam siebie nawzajem i mnie traktowali, za każdym wspomnieniem łamie moje serducho na pół. Uśmiecham się jednak, gdy w głowie brzęczą mi ostatnie słowa G., kiedy odbierałam ostatnie papiery do zdania ich na uczelni:  „do zobaczenia”. Czy to zwiastuje jakieś „do zobaczenia”? :) Oby!

Okazuje się, że dobre wspomnienia otaczają nas ze wszystkich stron, naszym zadaniem jest jedynie to, by je dostrzegać i by ich nie lekceważyć. W każdym zdarzeniu, nawet tym smutnym, doceniać naukę, jaką otrzymujemy od losu, doceniać, że z jakiegoś powodu to się stało i przede wszystkim – że każde dobre wspomnienie umili nam czas wtedy, kiedy wydaje się nam, że gorzej już być nie może. To powinno być motto Treningu Dobrej Myśli, by właśnie wszystko to w swoim życiu doceniać. Okazuje się, na przykładzie moim i tych, którzy wzięli udział w grudniu w Nominacji Dobrych Myśli, że tych dobrych wspomnień mamy naprawdę dużo… po co je więc trzymać w skrytości serca?

Z informacji mniej lub prawie w ogóle nieważnych, miałam testy chemiczne na wykrycie alergii na cokolwiek, jednak szesnaście ukłuć w ręce poszło na marne, gdyż z tamtych ‘składników’ na nic uczulona nie jestem. Kolejne podejście w marcu.

Jednak jeszcze później, już w domu, dywagowałyśmy z siostrą nad tym, co jednak mnie może uczulać. Kiedy odrzuciłyśmy te najbardziej możliwe, zeszło (jakimś dziwnym sposobem) na temat psów i ich sierści. Bo mamy w domu dwa psiaki, ale ‘mieszkają’ w budach na dworze.

S: bo wiesz, gdybyś była na psy uczulona, to słabo by było.
J: no wiem, zakazalibyście mi wracać do domu - smutnym tonem, gdyż w domu wszyscy psiaki kochają
S: *siostra kontynuuje, udając zamyśloną* cóż, wiadomo, ciebie by się sprzedało.. bo psów to jednak żal
J: mam rozumieć, psy wyżej na rodzinnej drabinie ode mnie?
S: *z udawanym zaskoczeniem i taką miną, jakbym bardziej prawdziwej rzeczy w życiu nie powiedziała* no chyba rejczel! * po czym rękami zrobiła wagę ukazując, że w hierarchii rodzinnej psy rzeczywiście znajdują się ponad mną.*


Także widzicie, jak mnie w tym domu kochają :D a z tymi ukłuciami, to serio... szesnaście ukłuć... jestem podziurawiona, a nic z tego nie mam. A, nawet zaczęłam dziś pisać pracę, którą mam oddać za tydzień. Najwyższy czas. Ba, mam już dwie strony!