Wspomnienia wspomnieniami, jednak Oironio nas wszystkich zbiorowo w The Pillow’s Challenge wyprzeda, poczułam się więc w obowiązku, by
i sama się w końcu za to wziąć. Na pierwszy ogień idą lekcje, które czegoś mnie nauczyły.
O dziwo nie będzie słowa o szkole i o tym, czego ona sama
mnie nauczyła. Tutaj bowiem mogłabym powiedzieć jedynie, że niczego, co mi się
do tej pory przydało. Wszyscy doskonale wiemy, że wiedza teoretyczna, która
jest nam niemal na siłę wciskana do głów, nijak ma się do prawdziwego życia.
Trochę nad tym główkowałam, wszak chodzę po tym świecie
ponad dwadzieścia jeden lat, więc z jednej strony nie jest to jakoś wybitnie
długo, ale też nie tak krótko. Aby dojść do miejsca, w którym znajduję się
obecnie, musiałam pokonać wiele rzeczy, przekroczyć wiele granic, własnych
granic, które mnie w jakimś stopniu ograniczały. Chcąc nie chcąc, nauczyłam się czegoś nie
tylko o samej sobie (choć chyba to przeważyło), ale i o innych ludziach.
Po pierwsze, jeśli umiem liczyć, muszę liczyć sama na siebie. Dosyć to jest brutalne, biorąc pod
uwagę fakt, że cały czas jesteśmy otoczeni ludźmi, których rzekomo nazywamy
swoimi „przyjaciółmi”, a gdy przyjdzie co do czego okazuje się, że są
pierwszymi, którzy są przeciwko nam. Trzeba przyswoić w końcu do wiadomości, że
nikt za mnie mojego życia nie przeżyje, i jedyną osobą, która ponosi
konsekwencje za moje czyny, jestem ja sama. Rozumiem, że przyjaciel jest od
tego, by pomóc, by być przy nas wtedy, kiedy tego wyraźnie potrzebujemy. Trzeba
jednak – moim skromnym zdaniem – zachować odrobinę zdrowego rozsądku. W końcu –
jeśli przyjdzie co do czego – przyjaciel odejdzie, i to my zostaniemy z
własnymi problemami i może źle podjętymi decyzjami. My poniesiemy wszelakie
konsekwencje, więc… czy jest sens opierać się na kimś innym?
Powiedzenie, żeby nie
wchodzić drugi raz do tej samej rzeki w moim przekonaniu jest dosyć
bzdurne, tak samo jak to, że niby człowiek
uczy się na błędach. Otóż, w moim wypadku zupełnie tak nie jest. Nie dość,
że nie uczę się na błędach, tylko z uporem maniaka powtarzam je raz po razie,
to jeszcze włażę do tej samej rzeki ile wlezie. Wedle tych dwóch znanych
wszystkim powiedzonek powinnam być mądrą kobietą, która: a) potrafi podjąć
stanowczą decyzję i b) powinna zdawać sobie sprawę z konsekwencji, jakie
wynikają z popełnianych czynów. A nie jestem.
Czy powinnam zacząć się o siebie martwić?
Życie nie jest, i
nigdy nie będzie sprawiedliwe. Zawsze znajdzie się ktoś, komu jest łatwiej
osiągnąć wymarzone cele, zawsze znajdzie się ktoś, kto – by móc to osiągnąć –
będzie musiał umęczyć się za dwoje.
Każdy przychodząc na świat urodził się w takich, a nie innych
warunkach. Nie pamiętam już gdzie
dokładnie, ale znalazłam swojego czasu cytat mówiący, że na los zsyła na nasze barki tyle, ile jesteśmy w
stanie udźwignąć. Może więc ci, którzy mają w życiu ciężej, którzy muszą we
wszystko wkładać dwukrotnie tyle siły i zapału, co ktoś inny, mają te barki
jakieś silniejsze? ;)
W tym całym rozgardiaszu zwanym moim życiem, nauczyłam się bycia pozytywną tak długo, jak tylko
potrafię. Oprócz wielu wiadomych korzyści z tego płynących (nie lubię
marnować czasu na marudzenie), okazuje się, że jest to dobra broń na wroga. Ten
bowiem, kiedy ci dokopuje, czeka, aż zaczniesz jęczeć, kwilić i narzekać wokół.
Uch, taka niezdara, pomyśli sobie
pewnie, podkładając ci nogę. Przeżyłam to na swojej skórze, i uwierzcie, nic
tak wroga nie wkurza jak to, gdy podnosisz się z tych kolan, wszyscy się na
ciebie patrzą, a ty… wybuchasz śmiechem. Po prostu i po ludzku. „Ups, wywaliłam
się, zdarza się” – otrzepujesz się i idziesz dalej, z wyżej podniesioną głową. Działa zawsze.
Chociaż, tylko raz, tu na ten świat Bóg nam pozwala przyjść, zawsze lepsze to niż nic. Nie warto więc marnować tego cennego życia na
zastanawianie się, na podejmowanie „mądrych decyzji”, które nie tylko nas nie
uszczęśliwią, ale wprowadzą w jakieś kompletne bagno, z którym będziemy się
musieli zmagać przez X następnych lat. Ja wiem, rozsądne decyzje, itp., itd.
Jestem zwolenniczką tych podejmowanych na pięcie, niemal od niechcenia. Los tak
czy siak ma dla nas jakiś scenariusz zaplanowany, więc czy jest sens się z nim
zmagać?
I na sam koniec chyba najbanalniejsza rzecz z możliwych. Życie w prosty i łatwy sposób weryfikuje
osoby, stojące u naszego boku. Czasem dzieje się to z przyczyn zupełnie od
nas niezależnych, czasem sami do tego doprowadzamy. Wydaje mi się jednak, że
jakkolwiek by się to nie stało – powinniśmy być wdzięczni. Powinniśmy być
wdzięczni losowi za to, że usunął z naszych żyć osoby, które a) nie życzyły nam
dobrze, b) czekały, aż w końcu się o te własne długie nogi potkniemy i zaryjemy
najmocniej jak tylko potrafimy, i c) które w żaden sposób nas nie
dowartościowywały, a jedynie non stop, z chwilą każdego minimalnego nawet
uniesienia radości, stawiały do pionu. Ja wiem, że w każdym związku, nawet tym
czysto przyjacielskim musi być osoba błądząca w chmurach i ta, która ją z tych
chmur sprowadza na ziemię. Ja naprawdę staram się to zrozumieć. W pewnym
momencie jednak ta niebywała troska o drugą osobę zmienia się… w co?
Podkopywanie samooceny. Uzmysławianie, że życie jednak w każdej jego sekundzie
jest beznadziejne, a „skoro się cieszysz, to chyba jest z tobą coś nie
halo”. Powstało wiele teorii na temat tego,
czy przyjaciele/para muszą być identyczni. Jedni twierdzą, że przeciwieństwa
się przyciągają (bzdura!), inni zaś, że jeżeli chce się kogoś znaleźć, trzeba
szukać swojego odpowiednika. Odchodząc od tychże teorii jak najdalej tylko
mogę, chcę powiedzieć, iż trzeba szukać kogoś odpowiedniego. A jeżeli się już
znajdzie – trzeba to pielęgnować, jak każdą inną relację z każdym, innym
człowiekiem. Nic bowiem nie dzieje się samo, ani bez przyczyny. (A prawdziwy przyjaciel, rzecz oczywista,
powinien nas wspierać, sprawiać, że nie boimy się życia, jakie by ono nie było
złe i niedobre, powinien po prostu być. Niezależnie od wszystkiego.)
Dużo się tego uzbierało. Wiem jednak, że jeszcze wiele
takich lekcji przede mną, jeszcze wiele razy potknę się, pomylę i popełnię
błąd. Nie jestem w stanie przewidzieć konsekwencji podejmowanych przeze mnie
decyzji. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to przekłuć złe sytuacje na
pozytywne lekcje. Wszak uczymy się całe życie, prawda? ;)