To moje trzecie podejście do pisania tej notki, mam
nadzieję, iż tym razem mi się uda. Wczoraj napisałam ją po raz pierwszy, jednak
czytając ją dzisiaj doszłam do wniosku, iż się nie nadaje. Dlatego też
pomyślałam, kasując swoje poprzednie wypociny, że napisze od nowa. No więc
siedziałam w kuchni, popijając ciepłą herbatę i przyglądając się, jak
współlokatorka dzielnie walczy z brudnymi naczyniami, kiedy przyszło nam podjąć
trudną decyzję, więc pisanie notki zaprzestałam. Cóż to za trudny wybór? To jaką pizzę bierzemy?, brzmiało nam w
głowach, kiedy przebierałyśmy w ofertach pizzerii (bo w tej naszej, ulubionej,
na jakiś czas jesteśmy spalone). Kiedy więc zaczęłam pisać z powrotem, udając
że nie czuję głodu okazało się, iż dostałam ważnego e-maila odnośnie przyszłych
praktyk, które chciałabym odbyć w te wakacje, więc i ponownie umarłam,
zapowietrzyłam się i rozproszyłam. W międzyczasie przyszła pizza, zaczęłyśmy
oglądać „Wiek Adeline” i tak oto
siedzę przy komputerze zupełnie zmarznięta (w ogóle bulwers, że już ogrzewanie
nie działa, zamarzam!) i piszę. Jak widać, dosyć nieudolnie, ale ciii.
Dzisiaj w końcu ustabilizowała się sytuacja na uczelni.
Sesja sesją, jak to mówiłam z Anonimową, ale wyszła sprawa z promotorami do
pracy licencjackiej i… zrobiło się
piekło. Istne. Najpierw szybkie wpisywanie się do wybranych promotorów
(oczywiście na fb), później kłótnie, że to jawna
niesprawiedliwość, że ktoś był akurat na facebooku a ktoś nie, że w
zasadzie to może zacznijmy według średniej lecieć (toż to dopiero
sprawiedliwość), a koniec końców, że tym osobom należą się „miejscówki”, które
udzielają się najwięcej na zajęciach. Tylko że, pardon, ale nikt im się
udzielać nie każe. Taka osobista dygresja. Po tygodniu sprzeczek, wzajemnego
wyzywania i wywyższania się, doszło do spotkań seminaryjnych z paniami
promotorkami. Wciąż obawiając się o swój marny los, wymyśliłam temat (w miejscu
przepraszam wszystkie osoby, którym o tym marudziłam) i poszłam na to spotkanie
licząc, że jak temat Pani przypadnie, to mnie nie wygruzi. No i udało się –
oficjalna lista od Pani jest zamknięta, a ja na niej. Trochę więc ulga, że o to
się bać nie muszę. Powoli mamy zaczynać myśleć nad potrzebna literaturą, kłębić
myśli w głowie… a od października zaczynamy pracę. Wierzę, że się uda!
Wyliczyłam zaś dzisiaj, że już ponad siedem miesięcy
mieszkamy razem ze współlokatorką, to jest, ja się tak dawno temu wprowadziłam.
Dzieląc się tą informacją, usłyszałam podekscytowane „ojej, to dwa miesiące i
będzie dzidzi!”, więc wiecie, równo zryte banie. Jakbyście jeszcze nie
wiedzieli.
Ogólnie to nudno jest, złapało mnie jakieś przeziębienie, od
poniedziałku trzyma i puścić nie chce. Trochę mnie to denerwuje. W poniedziałek
cos się zaczynałam czuć słabo, ale dzielnie walczyłam, zwalając na pogodę, we
wtorek kichałam dalej, niż widziałam i ledwo na wykład doszłam (le obowiązkowa
Lu), a dzisiaj… dzisiaj już mi nieco lepiej, bo toć „tylko” kicham. I smarkam.
Wobec czego podejrzewam, że niedługo odpadnie mi nos. A, no i mam zakwasy. Hah.
Jedyne, na jakie mnie stać ostatnimi czasy. A na domiar (nie)szczęścia jutro
czeka mnie wf, także chyba w końcu dokonam swego marnego żywota.
Dzisiaj jest dobry dzień, myślę sobie, siedząc na mega niewygodnym krześle przy biurku,
pijąc ciepłą herbatę i gadając z Ktosiem, który akurat się gdzieś przed siebie
zapatrzył. Nawet wieczorna burza, której
umknęłam a nuż, humoru mi nie pogorszyła (choć jak spylałam z parasolem przed
siebie, to do śmiechu mi nie było xd). Ale od początku.
Kiedy Koleżanka odwiedziła mnie w październiku, idąc
spacerkiem z Galerii Krakowskiej nad Wisłę, na Plantach spotkałyśmy młodego
mężczyznę, który stał tam i zachęcał ludzi do przeczytania swojej książki. Cóż,
spieszno nam wtedy było, więc
wymieniliśmy kilka kurtuazyjnych zdań i
poszłyśmy dalej. O sytuacji zapomniałam. Koleżanka przyjechała na Juwenalia,
znów kroczymy tą samą trasą nad Wisłę, bo przecież spacer to zdrowie. Znów nas zaczepił. Koleżanka wypaliła więc,
że „się już widzieliśmy”, czego w sumie pewne nie byłyśmy. Ale okazało się, że to prawda. Znów chciał
nam książkę swą zaproponować, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, ogólnie spoko, ale
nie wzięłyśmy w dalszym ciągu. Poszłyśmy nad tą Wisłę i snułyśmy plany, że jak
go w drodze powrotnej spotkamy, to już u licha, weźmiemy tą książkę. Spytamy
się go, czy pamięta miejscowości, z których jesteśmy (bo się pytał, żeby
stwierdzić, że nas i tychże miejscowości nie lubi), i jak zgadnie, to okej.
Cóż, tego i następnego dnia go już nie spotkałyśmy i znów o sytuacji
zapomniałam.
Dzisiaj znów będąc na rynku stwierdziłam, że do Galerii Krakowskiej,
a właściwie pod nią, na autobus, z koleżanką przejdziemy się pieszo. W
międzyczasie opowiedziałam jej wszystkie te historie z Pisarzem w roli głównej,
by po chwili… go zobaczyć. No co jak co, ale nawet ja, osoba dość nieśmiała,
nie mogłam takiej sytuacji przegapić. Zwyczajem podszedł do nas, i nie zdążył
się jeszcze odezwać, gdy Pewna Siebie Lu odrzekła:
Lu: myśmy się widzieli! Dwa tygodnie temu!
P: i co?! Wzięłaś książkę?!
L: no nie!
P: wstyd i hańba!
W tym momencie odezwała się koleżanka, prosząc go o krótkie
streszczenie swojej powieści, jeśli już mamy ją w swoje łapce złapać. W dobrym jednak guście stwierdził, że
streszczając ją, narzuci nam swój tok
myślenia, a on chce poznać nasze odrębne opinie. W tak zwanym międzyczasie
(lubię to słowo!) przekomarzałyśmy się z koleżanką, on stwierdził, że się
dogadujemy (we dwie), i że z pewnością ze sobą mieszkamy. Kiedy odparłyśmy
chórem, że nie, spytał się koleżanki, jak może nie chcieć ze mną mieszkać, skoro
robię takie dobre pączki. Dołączyłam się do tegoż pytania, koleżanka, zaś z wyrzutem
w głosie stwierdziła, że jej jeszcze nie
poczęstowałam. Dyskusja nad powieścią sprawiła, że wybuchłam mym pięknym
śmiechem, przez co dziwnie się na nas popatrzono. Zgodnie z prawdą
powiedziałam, iż mamy spaczone umysły z
racji pracy na zajęcia, którą piszemy, na co to właśnie Pisarz wybałuszył
oczy ze zdziwienia.
P: przepraszam, powiedziałaś, zajęcia?
Oho, już
czułam pismo nosem. Pomyślał, żem niepełnoletnia.
J: tak, zajęcia, studiujemy.
P: przepraszam, no…
J: wiem, wiem, nie wyglądam, ile byś mi dał
lat?
P: który rok studiów? Pierwszy czy nie wiem,
trzeci?
J: drugi…
P: oooo, no to nieźle zaawansowane!
J: spoko, dawali mi już dwanaście i
piętnaście lat!
Kilka minut później, kiedy ów Pisarzyna spytał się nas, czy
chce się nam pić. Wybuchłam takim śmiechem, że o mało się przez to nie
udławiłam własną śliną. Chodzi bowiem o to, iż wczoraj wieczorem, zapijając
pewne smutki (okej no, niezdane prawko), wystarczyło jedno piwo, żeby mi się w
głowie zaczęło kręcić, więc jak tylko usłyszałam „picie” to miałam wyrąbane.
P: co taki dobry humor?
J: a bo wczoraj opijałam prawko, niezdane
P: z radości?
J: nie, zapijałam smutki!
Rozmowa tliła się jeszcze przez kilka dobrych minut, wobec
czego musieliśmy się sunąć na bok, żeby nie zostać stratowanym przez zgraję
dzieci z wychowawczynią. Dzieci znowuż nas nie zauważały, więc to było
najrozsądniejsze wyjście. By ujść z życiem. Stoimy więc tak, coś tam gadamy, ja
jak zwykle co drugie zdanie wybucham śmiechem. Samo tak jakoś.
Przechodząc do sedna, w pewnym momencie Pisarz zapatrzył się
we mnie, zapanowała cisza i odrzekł (nie pamiętam dokładnie, więc mniej więcej
swoimi słowami przytoczę) :
P: Wiesz co, jesteś niesamowita. Cały czas się
śmiejesz. Masz takie pokłady radości w sobie, że mogłabyś nimi obdzielić chyba
z dziesięć osób, a i wciąż by i dla ciebie starczyło. I jeszcze ten niesamowity śmiech, normalnie
jak się śmiejesz, to tak radośnie, że człowiek sam się zaczyna śmiać. […] i
chwilę później, gdy tą książkę wzięłyśmy, po piątaku mu dałyśmy i już miałyśmy
iść. To jak przeczytacie, to tu na
odwrocie napiszę wam mój adres e-mail, to napiszcie, co sądzicie. A ty – popatrzył
na mnie – wpadnij czasem, to sobie
pogadamy! Bo jesteś takim poprawiaczem humoru, no, nie śmiej się! Tylko przyjdź
czasem, jak mnie zobaczysz, okej? To sobie pogadamy o bzdurach. A, no i miłej
lektury!
Odeszłyśmy, wcześniej jednak zapewniłam, że jak tylko go tu
ujrzę, to podejdę – serio, wydawał się być miłym człowiekiem, a książka, którą
to zaczęłam czytać dziś, dobrze się zapowiada, bo toć to chyba kryminał, tak mi
się przynajmniej na chwilę obecną zdaje.
Czy mogę nazwać przypadkiem to, iż spotkałam go po raz
trzeci w tym samym miejscu, choć krakowskie planty są długie i szerokie, i o
tej porze mógł stać gdziekolwiek indziej, tylko nie tu? Czy mogę nazwać
przypadkiem to, że po raz trzeci rozmawiało się rewelacyjnie, i naprawdę miło?
I, w końcu, u licha, jak mógł, po zaledwie kilku minutach rozmowy powiedzieć o
mnie tyle.. dobrych słów? Ja wiem, z jednej strony mógł się chcieć podlizać,
żeby ktoś tą książkę łaskawie w końcu wziął. Niestety, wierzę w ludzi dosadnie
i czasem za bardzo, więc przyjmuję wersję, że jest po prostu dobrym
człowiekiem, który tymi dobrymi słowami sprawił, że uśmiech do końca dnia mi
nie schodził.
Co więcej, będę teraz miała motywację, żeby tam się czasem przespacerować,
bo cóż, jeżeli mogę komuś poprawić humor, czemuż bym miała nie skorzystać? ;)
Książkę czytam, gdy przeczytam, napiszę do niego, wszak mam
jego adres e-mail… Jeju, naprawdę, jestem tym wszystkim tak podekscytowana, że
naprawdę nawet i w tym momencie, pisząc to, bezczelnie śmieję się sama do
siebie. I cóż no, muszę przyznać, że te
słowa mnie ucieszyły… bo skoro mówi mi to osoba, która mnie nie zna, która po
kilku wymienionych zdaniach wysnuła taki wniosek… to może to prawda? ;)
Jeszcze słówko wtrącenia. Ktoś nie wyraził kiedyś chęci uratowania mnie spod mostu w razie, gdybym zamarzła, później przyjął na klatę to, iż przez niego nie zdałam owego egzaminu, a przed chwilą śmiał się, iż jestem pędiztyłkiem i co chwila zmieniam pozycję na krześle. Sobie nieźle poczyna, ja wam to mówię, że on jeszcze nie wie, na co się pisze, a jeśli wie, to nieźle udaje, że nie wie. Koniec końców wydaje mi się, że jest coraz fajniej i mam nadzieję, że tak będzie dalej!
Z tym Was zostawiam i wracam do nicnierobienia, choć powinnam
na przykład uczyć się angielskiego na jutrzejszy kolos, albo czytać książkę,
która wczoraj do mnie dotarła. Albo tą, którą dzisiaj mi podarowano. No ja nie
mogę, tyle rzeczy ciekawych do robienia, a tu nauka mi się wciska, bez sensu!
Ileż się działo! Ileż się działo! Juwe, juwe, juwenalia…
gdzie jesteście? Co?! To już koniec?! Jak to! Dlaczego tak szybko? Dlaczego tak
niespodziewanie? Ej… tak to ja się nie bawię.
Dobra, żyję. Jakby ktoś był ciekawy. Juwenalia się
skończyły, Koleżanka sobie pojechała (niemal bez swojej torebki, przewieszonej…
przez moje ramię) i zapanowała cisza, dziwna jakaś taka. Jak wróciłam do mieszkania po tym, jak
Koleżanka wsiadła do pociągu, to tak stanęłam w drzwiach pokoju, zobaczyłam ten
syf, materac, który blokował wyjście na balkon, łóżko, zawalone ciuchami i
pierdyliardem innych rzeczy, gdzieś na szafce bilety z koncertu, to zrobiło mi się smutno.
Kiedy jednak to i owo ogarnęłam, i w końcu dało się wejść do
pokoju nie potknąwszy się o nic, usiadłam przy komputerze i zaczęłam oglądać
zdjęcia. Miliony zdjęć. W ciągu pięciu dni nieomal pięćset. Plus filmiki, kiedy
Lu bawiła się w reportera, nagrywając drogę z Rynku nad Wisłę. Pół godziny
nieumiejętnego trzymania telefonu w dłoni i nagrywaniu krakowskich chodników –
tylko ja tak potrafię! Plus zdjęcia i filmiki z dwóch koncertów, na których
byłyśmy i na których o mało nie przypłaciłyśmy własnymi cudownymi i
niepowtarzalnymi życiami. Żyć nie
umierać. Nawet pogoda dopisała, choć ja uzbroiłam się w przeciwdeszczowe
kubraczki, które miałyby nas przed tymże deszczem uchronić. Na szczęście –
obyło się. Nie obyło się jednak bez śmiesznych sytuacji – powrotu z Comy na mieszkanie,
tego, że po dwóch piwach zaczęłam czkać, później się śmiać, przez co prawie się
posikałam. Tego, że wcześniej pod sceną by nas zadeptali, bo przecież Lu
chciała być blisko, i ledwo uratowałyśmy się z jednego pogo, to wylądowałyśmy w
drugim. Tego, ze na koncercie happysadu również znalazłyśmy się w niedobrym
miejscu, gdzie by nas stratowano, jednak udało nam się i tym razem wyjść z
życiem. Spotkałyśmy niejakiego Jakuba K., pseudonim Quka, Koleżanka pierwszy
raz na żywo, zdobyłyśmy zdjęcia i podpisy, pogadaliśmy (na temat konfliktu na
linii dwóch stolic – Gniezna i Krakowa), a w końcu i nawiązałyśmy nowe znajomości
z członkami zespołu Muchy. Zabawa
przednia, humory wspaniałe, gardła zdarte – czego
chcieć więcej prócz tego co mam? Powrotne śpiewanie na ulicy, panowie, którzy
zaczęli śpiewać z nami, czipsy jedzone na Plantach i policjanci, dziwnie się na
nas patrzący, robienie zdjęć w tramwaju i zastanawianie się (przeze mnie), czy
opublikować zdjęcie z Kubą rano, czy jednak teraz.
Gdzieś pomiędzy grill z rodziną, zdjęcia nad jeziorkiem,
spacery po Krakowie. Pięć szalonych dni,
po których dzisiaj zapanowała taka pustka. Nie powiem, że „rano” ogarniałam
rzeczywistość, bo współlokatorka uświadomiła mi, iż ta godzina nie zalicza się
już do „ranka”. Poszłam więc grzecznie
do biblioteki oddać książki, przy okazji przynosząc nowe. W międzyczasie okazało
się, że napisało do mnie pewne wydawnictwo z zapytaniem, czy nie zrecenzowałabym
książki, i jeśli tak, to proszą o adres korespondencyjny. Bo to książka, którą
sama chciałam przeczytać! Fruwam pod sufitem!
Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Jutro powrót na
uczelnię, tylko dwudniowy bo piątek znów wolny. Gdzieś w międzyczasie egzamin
praktyczny, który mam zamiar zdać. Po drodze niedzielna komunia, wolny poniedziałek, wtorek... Dzieje się. I choć jestem typem człowieka, który przede wszystkim ceni sobie spokój i ciszę to.... te dni były super. Droga Koleżanko, która to czytasz! Dziękuję!
A z Ktosiem układa się... dobrze. Aż nie wierzę, że znamy się dopiero trzy miesiące... czemu czas leci, jak szalony? I wciąż nie opuszcza mnie wrażenie, że Ktoś jest rąbnięty tak, jak ja. To dobrze - tacy ludzie jeszcze istnieją :)
Dochodzę do wniosku, że w moim życiu w ostatnim czasie, zbyt
dużo emocjów jest. Z nadmiaru tych emocjów moje serce, jak przypuszczam,
pierdolnie kiedyś z hukiem, i będzie po prostu jedno wielkie BUM, którego,
rzecz jasna nie zauważę, bo tak będę coś przeżywać. Zaczęło się niewinnie, bo siedzę sobie
grzecznie i potulnie (ha-ha!) na wykładzie z gatunków literatury popularnej,
przeglądam facebuki i internety, bo mowa o si-fi więc nie moja tematyka
totalnie i hepisedzi moi dodają zdjęcie, rozpiskę kolejnych koncertów letnich.
No to jest Kraków, są jakieś inne miasta, i w pewnej chwili wzrok mój się
zatrzymuje na nazwie mieściny kilkanaście kilometrów od mego domu. W drugim
oknie przeglądarki sprawdzam, kiedy są dni tejże mieściny… I jak widzę, że
wszystko się pokrywa… Toż to dostałam palpitacji. Łzy do oczu, serce wali jak
oszalałe (jakby miało mą zacną osobę zaraz opuścić), więc esemes do
rodzicielki, jakobym nie żyła i z tego podekscytowania umrzyła. Oczywiście
wyszłam na korytarz, żeby się uspokoić, ale na cóż to, skoro wróciłam po kilku
minutach i nadal nie mogłam usiedzieć z tego wszystkiego.
Druga sytuacja właśnie się rozgrywa, i nadal me rączki
trzęsą się, a paznokcie nieporadnie stukają o klawiaturę. We wtorek pisałam
kolokwium zaliczeniowe, które w pierwotnej wersji miało być egzaminem ustnym,
jednak udało się nam pana prowadzącego przekonać. Cóż, miało być łatwiej,
jednak siedząc nad kartką i mając omówić wybrany przez siebie tekst, w głowie
mej panowała pustka, istna czarna dziura. Żyłam więc od wtorku przekonaniem, że
nie zdam, a przynajmniej te wyniki, które nam wyśle, jakoś mnie nie zaskoczą.
Pogodzona ze swym losem, ze w czerwcu oprócz egzaminu u psychopaty przyjdzie mi
przejmować się teorią w estetyce, otworzyłam dziś mejla. Dostałam
za-wa-łu. Serio. Za-wa-łu przez wielkie
„z”. Gdyż albowiem zdałam. ZDA-ŁAM. Serio. Ja. Któram oddała kartkę prawie
pustą, a jeśli nie, to zapisaną takimi bzdurami, którymi nie pogardziłby żaden
bajkopisarz. No ale dobrze, zgodnie z tym, że skoro zdałam, to jednak „to coś”
na coś się nadawało, powiedzmy, że jestem genialna. Lepiej później niż wcale
dojść do takiego wniosku, co nie? :D
Koleżanki na uczelni nadal dają czadu, we czwartek na
przykład poszłam sobie na angielski, który był naszymi ostatnimi zajęciami
tegoż dnia, resztę z racji długiego weekendu odwołaliśmy. Cóż, myślałam, że
więcej nas będzie. Pardon. Myślałam, że ktoś oprócz mnie przyjdzie. Pani
weszła, oczy przetarła, posiedziałyśmy sobie piętnaście minut (naiwnie) licząc,
że jednak ktoś wpadnie, a później się rozeszłyśmy. U Pani mam plusa, a od
koleżanek jeszcze mi się dostało, bo to niby JA powinnam spytać się wszystkich, czy wybierają się na obowiązkowe,
nieprzełożone zajęcia. Głupia ja, jak mogłam przypuszczać, że ktoś
przyjdzie? Cóż, pominę fakt, że ja czekałam półtorej godziny i nie zmieniło to
jakoś drastycznie moich planów odnośnie powrotu do domu, jednak na ich miejscu głupio byłoby mi
weekendować ze świadomością, że Pani też czekała półtorej godziny. Gdyby
wyraziły taką chęć, niepójścia na zajęcia, można je było przełożyć. No ale
przecież lepiej znów mnie, brzydko mówiąc, wyciulać, a o sobie dobre zdanie
mieć. Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że ja do tych ludzi po
prostu nie pasuję.
Wspominałam Ośce, pod jej postem, że puzzle się rozsypały.
Trochę nad tym w duszy pobiadoliłam, ponarzekałam, milion razy przeanalizowałam
każdą sytuację, kiedy okazało się, że ktoś zaczął je powoli układać. Wobec tego
obojętnie przejść nie mogłam, i składamy te puzzle od nowa, mam nadzieję, że
wszystko pójdzie w dobrym kierunku.
Tymczasem majówka trwa w najlepsze. Pogoda jak zwykle
skiepściła się w wielkim stylu, zupełnie jakby na zawołanie. Jest majówka? Niechże
popada, niech będzie zimno, pochmurno i w ogóle afe. W przeciwieństwie do
swoich znajomych którzy „coś tam robią”, ja siedzę w domu, zmieniam telewizor
na komputer (albo odwrotnie), książkę na gazetę i jakoś sobie leci. A, no i
słucham sobie muzyki, ogarnęłam ostatnio Spotify, więc szukam gwiazdek i
perełek, odkrywam nowe playlisty i udaję, że wcale maj się nie zaczął, bo
przecież od maja do czerwca to już krótka droga. A w czerwcu… dobra! Nie mówimy
jeszcze o czerwcu, jeszcze jest czas, by się tym martwić!
Czo tam u Was w ogóle? Żyjecie? Majówka jak mija? Ja to
szczerze powiedziawszy żyję przyszłotygodniowymi juwenaliami i tym, że wpada do
mnie Koleżanka. Więc wiesz, pogodo, miło by było, gdybyś dopisała.