No i w końcu minął tydzień zgrozy, zwany powszechnie tygodniem iście maturalnym. Po odbyciu pięciu egzaminów (trzech podstawowych, dwóch rozszerzonych) mój umysł jest w stanie wypranym i wręcz katastrofalnym i prosi się po prostu o tydzień odpoczynku. TAK, TAK! Zanim nastąpią ustne, mam tydzień świętego spokoju, który taki święty jednak chyba nie będzie, bo w końcu pasowałoby ogarnąć pracę na pamięć. W tym tygodniu tłumaczyłam się, że piszę egzaminy, więc nie mam podzielności uwagi, przynajmniej nie na takim poziomie. A teraz trzeba poważnie ogarnąć dupę i... Liczyć, że będzie dobrze (a w tym jestem najlepsza!).
No cóż, tydzień zaczął się ciekawie - i o ile jeszcze w poniedziałek grałam dzielniachę, co to się w ogóle niczego nie boi, tak we wtorek rano myślałam, że po prostu strach mnie sparaliżuje. Wszystko rozeszło się po kościach, kiedy weszliśmy na salę, kiedy dostaliśmy swoje numerki, rozsiedliśmy się w ławkach i czekaliśmy na to, co nadejdzie. Wszyscy pewnie mnie uważają za wariatkę, ale tak, wybrałam Przedwiośnie i byłam niesamowicie zadowolona, tak samo z wypracowania, jak i czytania ze zrozumieniem.
Środa. MATMA. Really? Choć w sumie nie bałam się nic a nic, podeszłam na luzie - wiedziałam, że stresem nic nie zdziałam, a ja naprawdę chciałam i chcę nadal parszywe 30%, więcej do szczęścia jest mi po prostu niepotrzebne. Mniejsza, uliczłam w odpowiedziach nawet trochę powyżej 15 pkt, a jak się okaże w czerwcu - we will see.
Czwartek. To była masakra - od siódmej rano do siedemnastej trzydzieści. Porażka. Od 9 do 11 podstawa angielski (Lu wyszła już po godzinie), która według mnie była banalnie prosta. Od 11 do 13 mieliśmy przerwę, i Ci którzy pisali rozszerzenie, musieli stawić się właśnie na 13. Że nie opłacało mi się wracać do domu, zjadłam obiad w knajpie. Od 14 do 16 I część (ja wyszłam znów, po godzinie) i od 16.30 do 17.40 II część (wyszłam po czterdziestu minutach). Rozszerzenie lekko zawaliłam, mam nadzieję, że wypracowaniem nadgoniłam. To po prostu ponad moje siły - wróciłam po prostu padnięta, tak, że ledwo na oczy widziałam. Jedynie, to jestem dumna, bo cały dzień wytrzymałam w butach na obcasie.
No i piąteczek, piątunio. O 14 rozszerzony polski. I tematy wprost z bajki - no serio, Umberto Eco i tekst o bibliotece? Niebo po prostu, niebo. Napisałam 4 strony, myślałam, że się nie wyrobię, ale wyszłam po 16. Teraz mam tydzień wolnego i 21, 22 ustne. FAJRANT.
A dzisiaj mam dobry humor, bo wszyscy mi mówili, że ślicznie dziś wyglądam - +1000000% dla pewności siebie. A ja przecież miałam tylko spódnicę z wysokim stanem! I buty na obcasie! No ale dobra, lubię sobie tak polepszać samopoczucie, od razu dzień zrobił się miły.
Tak bardzo mi się nie chce, że aż głowa mała. Jutrzejszy dzień spędzam w łóżku i niech kogoś ręka boska broni przed budzeniem mnie!
Apropo. Chciałam się spytać, kogoś ogarniętego, do kiedy składa się papiery na uczelnie?