25.8.15

Co wolę? 5/30

Czuję się wyprzedzona. Wobec tego muszę działać, by nie pozostać w tyle za innymi. Chociaż smutno mi, że nie mam o czym pisać normalnych notek, tylko posiłkuję się wyzwaniem, które to wyzwanie miało być jedynie dodatkiem, a nie całością tego, co tutaj umieszczam. Mam nadzieję, ze z nadejściem września czy października (choć to jeszcze takie odległe się wydaje), zacznie się coś u mnie w końcu dziać.

Mam mieszane uczucia, co wybrać. Psów raczej się boję, oprócz dwóch, które wałęsają się po moim podwórku. Uroczy, wiecznie głodny labrador czy świrnięty owczarek niemiecki, który chyba mnie nie lubi bo z klatki na mnie szczeka wredota jedna. Koty kocham, ale nieszczęśliwym trafem wszystkie, które się przypałętały do nas, po jakimś czasie nas rzucały. Więc odpowiedź narzuciła się sama: trochę kotki i trochę pieski.

Dom czy mieszkanie.. odpowiedź również sama się napatacza. Wiadomo, że dom. Wychowując się w domu, myślałam sobie: u licha, jak ludzie mogą w bloku wytrzymać. Sama na własnej skórze przekonałam się, z czym to się je, i dlatego wierna pozostanę domom – mam nadzieję, że tak mi się w życiu ułoży, że będę mogła sobie na niego pozwolić, na własny ogródek i bardzo miłą w nim atmosferę.

Z pisaniem notek na bieżąco nie mam problemów. Piszę o tym, co się u mnie dzieje, poniekąd spisuję wszystkie wydarzenia, dlatego planowanie przynajmniej dla mnie jest bezsensowne. Przy okazji jednak pisania recenzji i publikowania ich, czasem napiszę sobie coś „na zapas”, i wtedy sobie już decyduję co opublikować pierwsze.

Śpiew czy taniec – szczęście w nieszczęściu, że nie tylko nie umiem śpiewać, ale i tańczyć więc… Tłumaczę sobie to tym, że inne talenty mam , a co!

Góry czy morze. Bezapelacyjnie morze. Leżenie sobie na plaży, słońce, szum fal! Góry kojarzą mi się jedynie z koniecznością popylania na nartach, marznięciem, wypadkami na stokach więc morze wygrywa. Choć oczywiście zimą koniecznie trzeba góry odwiedzić, choćby tylko po to, by sobie popatrzyć.

Facebook czy twitter… To trudny wybór, chyba powiem tak, że po połowie. Facebook jest przydatny jeśli przychodzi do kontaktu ze znajomymi, ludźmi z uczelni. Możliwość zakładania grup, konwersacji – wiadomo, wielkie ułatwienie. Oczywiście, jest mnóstwo ludzi, którzy nie do końca pojmują gdzie zaczyna się prywatność, ale mniejsza. Twittera lubię za to, że mogę – w miarę anonimowo – ponarzekać sobie na co/kogo chcę. Mogę marudzić dzień i noc, mogę dodawać głupie tweety mające jedynie sto czterdzieści znaków i zawsze znajdzie się ktoś, kto podziela mój ból. Oironio pytała się ostatnio, na czym tenże twitter polega. Kochana!  Możesz tam narzekać na co chcesz, na to, że za zimno/za ciepło, że się źle czujesz, że happysad odpisał ci na komentarz i zawsze znajdzie się tam ktoś, kto cię zrozumie. Ani nie potępi, ani nie wyśmieje… wiesz, tam same czuby są. Dlatego polecam!

Odpowiedź bardzo prosta. Lato! Jestem takim wielkim niesamowitym zimorodkiem, że po prostu buu, tak nienawidzę zimy, jak tylko można jej nienawidzić. Za zimno. Za dużo warstw na siebie trzeba ubierać, w związku z czym zanim wyjdzie się na dwór to mija GODZINA, bo sweter, kurtka, buty, czapka, rękawiczki, szalik, i wygląda się i porusza jak pingwin. I można łatwo wywinąć orła. I zrobić z siebie debila. I zamarznąć. Stanowczo wolę umierać z gorąca niż z zimna!

Książkaksiążkaksiążka! Nie mówię, że filmy są beznadziejne, ale wiadomo – jeśli jakaś książka ma ekranizację, wpierw nakazuje się przeczytanie książki. Bo później już nic nigdy nie będzie takie samo. To wam powiadam. Nie, żeby wyszło że robię jakąś nagonkę na filmy / ekranizację książek, ale wiecie, książka, pierwsze wrażenie jest ulotne, i niestety jak się obejrzy wpierw film na podstawie książki, a poźniej książkę, to można sobie zepsuć wrażenie.

Herbataherbata! Jestem herbatoholikiem. Jeżeli chcesz mnie do siebie zaprosić pamiętaj: musisz mieć herbatę. I potrafić porządnie ją zaparzyć. Musi być czarna, mocna i słodka. Tak! Ale kawusię też lubię tyle, że moja kawusia to przewaga mleka i cukru. I tam troszkę kawy. Herbatka rządzi.

Niegdyś, będąc jeszcze gimbusiarskim dzieckiem nienawidziłam sukienek. Boże, jak ktoś mi się kazał ubrać w sukienkę czy spódniczkę, to plułam jadem i żarem jednocześnie. Jak śmieli mi kazać zakładać sukienkę, niewygodną, w której marzły mi nogi i w ogóle! Jednak w odpowiednim momencie poszłam do liceum i okazało się, że te sukienki/spódniczki są fajne. I wygodne. A jak zimno w nogi, to można zainwestować w grubiutkie rajstopy i wtedy nawet mrozy wam nie straszne. Dobra, to ostatnie to kłamstwo, bo w zimie ograniczam chodzenie w sukienkach. Niemniej zmieniłam swoje podejście do tej sprawy: czasem chce się ubrać wygodnie, a czasem chcę wyglądać ładnie, więc tutaj muszę rozłożyć po równo.


Ufufuf. Nie wiedziałam jak się za to wziąć, ale jest, w końcu wypociłam! Z każdym kolejnym podpunktem robi się coraz ciekawiej i normalnie chyba powinnam pisać sobie te podpunkty z wyprzedzeniem, bo w takim tempie to ja do Wielkanocy się nie wyrobię XD

22.8.15

gdzie byłam jak mnie nie było?

Nie było mnie od dziesięciu dni! Cóż za wstyd i hańba i wręcz niedowierzanie! Jak to możliwe! Otóż, wszystko wyjaśniam. Jeżeli zastanawialiście się, jak wygląda maleńki woreczek nieszczęść – przybywam Wam na ratunek! That’s mua!, chce mi się rzec, spoglądając na miniony tydzień. Chora jestem. Zaczęło się niewinnie w niedzielę wieczorem, kiedy poleciałam po syrop, a ja syropów nie toleruję. Niestety nie podziałało i we wtorek się rozłożyłam gardłowo. W środę zepsułam komputer, bo po aktualizacji systemu (na dziesiąteczkę!) zachciało mi się bawić w informatyka, przez co naściągałam wirusów i laptop umrzył. Leżałam więc w łóżku/na kanapie/ i dogorywałam. Już myślałam, że mi lepiej, a tu… odebrało mi mowę. Przepraszam – charczę i warczę i skrzeczę jakbym co najmniej paczkę dziennie paliła. I kaszlę, jakbym miała wykaszleć płuca zaraz. A laptopa odebrałam dopiero dziś i tak jakoś nie mogę myśli w słowa ułożyć, ale wypada dać znać, że jakoś – marnie bo marnie – ale żyję.

Ten tydzień więc był nudny maksymalnie, bo nie miałam komputera, nie miałam co robić. Trochę czytałam, dużo więcej spałam i obijałam się po domu, oglądając powtórki powtórek jakiś durnych seriali. Ojca Mateusza na przykład. Albo Rancza. To drugie znam na pamięć, ale who cares. Posprzątałam w pokoju. Planuję remanent szaf – tej domowej i krakowskiej, ale to w swoim czasie. Kupiłam sobie czarną torbę, tym razem z podszewką, więc może nie będzie zawartości farbować. I dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. O jednej z nich mówiłam Anonimowej – Ktoś, który „nie był gotów” ma już nową miłość! I o ile przy mnie „nie spieszyło się”, albo „nie trzeba się było obnosić przy ludziach”, tak teraz chyba zmienił taktykę. Jak taka lasia naiwna, to proszę bardzo. Drugą rzeczą jest fakt, iż jakiś czas temu koleżanka, dobra koleżanka z liceum, kiedy zgadało się o jej ślubie, wspomniała, że nas zaprosi. A tu wzięła ślub w sobotę/niedzielę w zeszłym tygodniu, a ja dowiedziałam się w poniedziałek. Z fejsbunia. Miluśnie, nie?

Trochę nijako więc jest, ale cóż. Bywało lepiej, bywało gorzej – nic nowego. Tylko tak trochę na każdym kroku zawodzę się na ludziach, ale co na to poradzić?

I wiecie co, szykują się zmiany. Nie wiem, czy uda mi się je wprowadzić już od pierwszego września, czy może od pierwszego października, liczę jednak, że jak się zepnę to dam radę. Wszystkie dotąd napisane posty znikną, zmieni się szablon, a przede wszystkim zmieni się sposób pisania notek. Po głowie chodzi mi kilka pomysłów, które chciałabym wcielić w życie, mianowicie – opisywać wszystko z mniejszymi szczegółami, bo jednak zawsze istnieje nadzieja, że napiszę coś, co łatwo pozwoli komuś mnie rozpoznać. Poza tym, z Niemarudnika zrobił się pamiętnik, a tego zawsze unikałam jak ognia – także wiecie, prace umysłowe wrą, dzisiaj odzyskałam komputer więc mam nadzieje, że w bardziej widoczny sposób uda mi się coś poczynić i przywitać Was pierwszego września nowościami.

Tymczasem ja idę chorować, mam nadzieję, że chrypka powoli minie bo a) nie chcę iść do lekarza  i b) nie chcę charczeć tak do upadłego.


Opowiadajcie, co tam u Was, bo jestem nie na bieżąco!


"wieczorami chłopcy wychodzą na ulice 
szukają czegoś co wypełni im czas..."


13.8.15

Moi ulubieńcy [4/30]

Jak to jest z moimi ulubieńcami. Przyznaję się bez bicia, że lubię otaczać się przedmiotami, które w jakiś sposób usprawnią i umilą mi czas. Niestety czasem te same przedmioty sprawiają, że poświęcam im czas, ten sam, który powinnam przeznaczyć na coś innego, np. na naukę. To już jednak zupełnie inna sprawa, którą poruszałam tu wielokrotnie :P

Przejdźmy więc do moich ulubieńców.

Namber łan – mój czytnik. Może nie jesteśmy nierozłączni, bo w większości staram się czytać książki w wersji papierowej, jednak gdy nadarzy się ku temu okazja, z wielką chęcią czytnika używam. Z dwóch prostych przyczyn: po pierwsze jest leciutki, mogę zgrać na niego ponad sto książek i wszystkie je ze sobą nosić, nie czując zbytniego balastu. Idealne rozwiązanie dla studenta, który siedząc na wykładach woli czytać, niż uważać XD Po drugie, wersja mobilna książki jest często o wiele tańsza od swojej papierowej wersji. Gdy „normalna” kosztuje około trzydziestu trzech/czterech złotych, taką mobilną kupię za osiemnaście/dziewiętnaście czy dwadzieścia. No i dostanę ją  po kilku minutach od zapłaty,  ale to już inna sprawa ;) 



 Namber tu – telefon. No nie kryjcie się. Też jesteście uzależnieni od swojego? Od marca posiadam iPhone’a.  Trochę mi zajęło, zanim nauczyłam się zsynchronizować go z komputerem, ale powiadam Wam, to tylko i wyłącznie wina nieudolnie napisanych instrukcji, które odnajdywałam w internecie.  Pełni trylion funkcji, począwszy od budzika, poprzez latarkę, pogodynkę, telefon, odtwarzacz muzyczny i w końcu aparat fotograficzny. Buszuję w internecie, sprawdzam rozkłady autobusów, aż w końcu marnuję z nim od groma czasu grając w głupie gry, albo przeglądając AppStore w poszukiwaniu fajnych, darmowych aplikacji. „Ubieram” go w różne śmieszne obudowy (moją najnowszą zdobyczą granatowy kociak – na zdjęciu), zmieniam tapety trzy razy dziennie… i ładuję co wieczór. Dzięki niemu przeżyłam czołowe spotkanie z ludźmi, według których „stałam się burżujką”, „zmarnowałam milijon monet” a „moimi ulubionymi owocami stały się jabłka”. Najlepiej okazało się ignorować te yntelygentne komentarze, jednak przy okazji jabłek nie mogłam się powstrzymać i stwierdziłam, że „wolę gruszki”. Mina co poniektórych – bezcenna <3 A tak na serio, to w Ameryce czy każdym innym kraju Apple to firma jak każda inna, i jakoś nie wzbudza tyle sensacji co u nas. Ale żyjemy w Polsce, gdzie absurd goni absurd a „haters gonna hate hate hate” więc chyba czas się przyzwyczaić.  (Pochwalicie się swoimi tapetami? Zawsze uwielbiam oglądać tapety innych ludziów!)

Namber fri – power bank. Boshe, to cudo nad cudami! Powiadam Wam, że temu, kto to wymyślił należy się nobel. Jestem dzieckiem Internetu, wobec czego swój wolny i zajęty czas spędzam przyklejona do czterocalowego ekraniku, który to, używany, szybciej się rozładowuje. A kontaktów ni ma na uczelni. Przynajmniej nie w ilości zadowalającej pięćdziesięcioosobową grupę. Także wiecie. O ile nie zapomnę go naładować/wziąć ze sobą kabelka/spakować do torby, to telefon może mi się rozładować, a ja  nadal będę go mogła używać! Także wiecie. Polecam i rekomenduję.

Namber for – Spotify. Okej, odkryłam ten program/aplikację przez moją siostrę i powiem szczerze, jestem zauroczona. Dzięki Spotify mogę słuchać nowych płyt wykonawców bez nielegalnego ściągania ich, czy wydawania kroci na płyty. Ta zasada nie tyczy się happysadu. Mogłabym sobie od ust odjąć, ale płytę w dniu premiery mieć muszę. Program ma aplikację na telefon, jednak wiadomo – wymaga połączenia z Internetem. Spotify oferuje nam specjalne playlisty podporządkowane do danej pory dnia, czy nastroju, w jakim się akurat znajdujemy. Są cichsze i spokojniejsze rytmy na wieczór, czy pobudzające na trudne poranki. Wystarczy założyć konto i można śmigać.

Namber fajf – wszelkie papiernicze pierdółki. Uwielbiam! Mam tonę zeszycików/notesików/karteczek walających się po każdej części pokoju, ale z czystego sentymentu i poczucia, że kiedyś mogą się przydać nie jestem w stanie ich wyrzucić. Ani w nich pisać, bo są na to za piękne. Podobna sprawa z długopisami/zakreślaczami/karteczkami, na które mogłabym tylko patrzeć i się na nie szczerzyć. W związku z tym właśnie zakupiłam zeszyt na nowy, piąty już semestr, choć wiem, że nawet połowy połowy nimi nie zapełnię, z prostej przyczyny… bo nie notuję. Współlokatorka wyśmiewa się, że ona musi tachać na zajęcia trzy/cztery zeszyty A4, a mi jeden wystarczyłby na całe trzy lata. Taka prawda.


No i żeby nie skończyć na liczbie nieparzystej, moim szóstym ulubieńcem jest… moje łóżko. Tak. Jest ono dwuosobowe, więc miejsca, by się wygodnie rozwalić jest multum. Czasem tylko mam wrażenie, jakbym z niego spadała, ale jest niziutkie, więc w razie czego raczej nic mi się nie stanie. Uff. W czasie roku szkolnego/akademickiego jestem rannym ptaszkiem, który zrywa się z łóżka wraz z rozbrzmieniem pierwszego taktu piosenki ustawionej na budzik, teraz… Cóż. Kiedy mam wolne, dużo wolnego, to ledwo się zwlekam. Dzwoni budzik, wyłączam, nieraz przysypiam, albo leżę i serfuję po internetach. Choć dzięki pogodzie, która raczej nie daje mi możliwości dłuższego pospania, zrywam się z niego i bycze się gdzieś indziej. Niemniej łóżko – ulubieniec jeden z najważniejszych. 

Apdejtu nie będzie. Czytam Żulczyka, czekam na Millennium, czekam na zamówioną odżywkę do paznokci. Czas leci między palcami, i kiedy zdaję sobie sprawę, że już sierpień i teoretycznie "zaraz do szkoły" uzmysławiam sobie, że jest jeszcze cały wrzesień. Huhuhu... 

9.8.15

5 people I want to meet for lunch, czyli z kim bym coś chciała przekąsić [3/30]

Teraz wydaje mi się, kiedy zaczynam to pisać, że “oezu, jak ja uzbieram pięć osób, przecież to niemożliwe i nierealne jednocześnie”. Domyślam się jednak, że jak zwykle okaże się, że nie będę się mogła zmieścić. Uhuhu. Jedźmy więc z tym koksem.

Jakub Kawalec, happysad No przecież nie byłabym sobą, gdybym go tu nie umieściła. Zjedzenie z Kubą lunchu byłoby dla mnie ucieleśnieniem wszystkich głęboko skrywanych marzeń. Doceniam go za to, że jest, za to, że pisze tak piękne piosenki, a dodatkowo, zupełnie dodatkowo i przypadkowo, potrafi swoim głosem zaczarować tak, jak nikt inny. ‘It would be a privilege to have my heart broken by you’ – jak to powiedzial Gus do Hazel w “Gwiazd naszych wina”. Podpisuję się rękami i nogami.

Włodek Markowicz, niegdyś współautor Lekko Stronniczych, dziś działa na własną kieszeń, wraz z żoną Moniczką. Jego też nie mogłoby by braknąć w tym rankingu. Przyznaję się bez bicia, Lekko Stronniczych od początku nie oglądałam, choć siostra zachwalała i namawiała. Skapnęłam się gdzieś po sześćsetnym odcinku, że jednak fajne to jest. Później nadeszła premiera ich wspólnej książki, spotkanie w Krakowie, zakończenie LS’a i zaczęcie działania na własną rękę. W tym momencie zostałam zupełnie oczarowana. Włodek, przy Karolu brylujący żartem, niby „wyluzowany” i tym podobne, okazał się zupełnie inny – zamknięty w sobie typ introwertyczny, który w swoich filmikach zaczął pokazywać to… co kocha. Po prostu, po ludzku, zwyczajnie. Jest przy tym na tyle autentyczny, że nie da się w nim nie… zakochać! Serio! Wiem, nie mam co konkurować z Jego Moniczką, z którą – moim zdaniem – idealnie się dobrali ale wiecie. Marzenia czy coś. Zjedzenie z nim kolacji byłoby więc najczystszą przyjemnością. Sądzę, że oboje siedzielibyśmy w ciszy, gapiąc się w swoje talerze. Tak.

To są te „znane” osoby, z którymi zechciałabym dzielić stół, gdybym tylko miała taką możliwość. To jednak pozostanie w sferze moich marzeń, gdyż a) Jakub ma żonę i trójkę cudownych dzieci (tak, obczaiłam zdjęcia), i b) jest po prostu dla mnie tak ważny, że znając życie spaliłabym przed nim buraka, więc może lepiej ograniczyć się z nim do kontaktów po koncertach. Uff.  Z Włodkiem zaś wydaje mi się, że mogę sobie zepsuć jego obraz widząc go na żywo. Może zupełnie inaczej zachowuje się na filmach, które nagrywa, a inaczej w realnym życiu z kimś kto przed nim stoi, a nie siedzi i ogląda go poprzez ekran komputera. Z Kubą o tyle inna sytuacja, że z nim rozmawiałam. Serio. Momentami nadal nie mogę w to uwierzyć. Że wiecie, w całej tej pokoncertowej euforii, która miota mną za każdym razem, byłam w stanie stanąć (niby przez barierkę) przed nim, machać biletem i powiedzieć „Kuba, jeszcze tu się podpisz!”, albo „Latawiec, nie syp tak żartami”. Zupełnie jak nie ja.

Ale nie o tym jest notka.

Pięć osób to stanowczo za mało, gdy zna się tylu cudownych człowieków, z którymi chciałoby się dzielić stół. Z jedną osóbką lunch już jadłam – z Asikiem w KFC. (Jak się rzucili z Patysiem i Anią na jedzenie!) Chciałabym ten lunch zjeść z Sówką, bo domyślam się, że i w realu tak byśmy się dobrze dogadywały, z Oironią, która typując mnie na swój „lunchowy wybór” sprawiła mi tym niebywałą przyjemność, też bym się pewnie świetnie dogadała, pewnie tak byśmy gadały, że o jedzeniu byśmy zapomniały.



Została jeszcze jedna osoba. Zupełnie nierealna w tym momencie, w tym miejscu i w tym czasie, gdyż jej z nami nie ma. Ej dobra wiem, że w tym swoim gadaniu staję się monotonna i nudna i w ogóle, ale muszę.  Kordian. Zjadłabym z nim kolację, chociażby dlatego, by móc sobie na niego popatrzeć. Na te piękne, duże oczy. Kto widział Jego zdjęcia, wie, o co mi chodzi.  Gdy żył, i teraz, gdy jest już gdzieś indziej, nadal mam wrażenie, że nie byłabym wszak odpowiednią osobą do rozmowy z Nim z prostej przyczyny. Był po prostu mądry. Jego słowa, to, co pisał, wiodło za  sobą jakieś przesłanie. Które za każdym razem bezbłędnie trafiało w samo sedno. Bałabym się chyba odezwać, bo ja to tak paplam jęzorem na prawo i lewo, głupoty prawię i nie potrafię zachować się poważnie, gdy sytuacja tego wymaga. Niemniej jednak byłoby to naprawdę miłe doświadczenie, spotkać Go. Choć, hej!, przecież w końcu tam wszyscy się spotkamy, więc może ten wspólnie zjedzony lunch nie jest zupełnie niemożliwy?


Pięć osób to stanowczo za mało do wytypowania. Niemniej mam nadzieję, że wypisanie tego publicznie na blogu sprawi, że i z Sówką i Oironią uda mi się coś przekąsić. Chociażby miały być to tylko lody w Mc Donaldzie, albo obwarzanek zjedzony gdzieś na rynku w Krakowie, choć marna ze mnie <Oprowadzaczka>. Gubię się na prostej ulicy. Choć do rynku od Galerii Krakowskiej umiem dotrzeć. Ijej! 

[Mały życiowy/wakacyjny apdejt. Byłam dziś na “Małym Księciu” w kinie i polecam mocno, serdecznie i w ogóle. Pędźcie do kin, bajka nawet dla starych krówek. Matuli się podobała. Zdobyłam również “Radio Armageddon” Żulczyka i będę się zaczytywać, po “Ślepnąc od świateł” się w nim zakochałam. Również polecam. Polecam kanał Włodka Markowicza. Polecam serial Broadchurch. Czekam aż ktoś się zakocha w policjancie Alec'u, bo nie mam z kim podzielać miłości.  I  w końcu nie polecam kolejnego wesela. Na które dziś zostałam zaproszona. Partner potrzebny od zaraz, ktoś, coś? Rekturację uznajcie za rozpoczętą. Będę przeprowadzać castingi.  A zdjęcie z podpunktami challengu można znaleźć TUTAJ. W ogóle, jak tam, trzymacie się? Nie linczujcie mnie za to, co powiem, ale uwielbiam upał :P Mimo, że się roztapiam. Podobno ma być coraz zimniej. Wszyscy się cieszo. A, w ogóle poczyniłam dziś zakupy. Zeszyt, długopis i karteczki. Mimo to roku akademickiego nie kcę. Bo podobno praca licencjacka się sama nie napisze, choć Koleżanka powiedziała, by jej dać szansę. Dam! Buzi!]


6.8.15

Zmiany, zmiany... ale jakie?

Chce mi się zmian. Jakiś niesamowitych i spektakularnych zmian, które zmienią to, jak patrzą na mnie inni (nie, żeby mnie to jakoś obchodziło, ale jednak). Nie wiem jednak, na czym one mają polegać – czy na zapuszczeniu włosów, które od roku co miesiąc obcinam, gdy są „za długie”, zmianie garderoby, na którą nie narzekam… tu lista pomysłów się zamyka. Są rzeczy, których nie ruszę, które sprawiają, że jestem, hm, jaka jestem. Ze swoimi wadami, byciem choleryczką, która za szybko się wścieka, ze swoim czytaniem, pisaniem, byciem odludkiem, happysadem i tym podobnymi. Zmiany wymagają poświęceń. Zmiana koloru włosów? Zbyt radykalne. Nie widzę siebie ani jako blondynki, rudej tym bardziej. Brązowo-czarny ledwo przeżyłam, więc zostanę jednak przy swoim. Nienaturalnym, ale jednak. Statusu związku też nie dane mi jest zmienić, może to i dobrze. Nie planuję. Wobec tego w zasadzie nie mam czego zmieniać. Podejście do życia? 

„Boże, daj mi odwagę, bym zmieniał rzeczy, które zmienić mogę, spokój, bym godził się z rzeczami, których nie mogę zmienić, oraz mądrość, bym potrafił je rozróżnić.” 

Nadzwyczaj ułożone. Stosunek do ludzi, którzy mają mnie gdzieś? Poukładane w głowie. Koło się zawęża, zmieniać nie ma co, a w głowie nadal taka myśl wibruje. Obojętną wobec niej nie potrafię być, ale i też chycić się nie ma czego. Nawet przysłowiowej tratwy. Wobec tego pomarudzę sobie, co jest nie tak, a że i to nie poprawi mego samopoczucia (ulala), to chyba po prostu trzeba przeczekać. Co śmieszne, na wszystko trzeba czekać. Na faceta, na spełnienie marzeń, na autobus, koleżankę, nową książkę, płytę, film. Życie nam leci na czekaniu, a jesteśmy z tym pogodzeni jak z niczym innym chyba. Coś boli? Poczekaj, przestanie. Herbata za gorąca? Poczekaj, wystygnie (tego nie rozumiem, herbata smakuje dobrze tylko gdy jest ciepła). I tak w kółko Macieju. Oszaleję. Sama siebie doprowadzę do szaleństwa, i to będzie koniec szalenie nudnego życia Lu, vel Oli.  Życie doprowadziło ją do szaleństwa. Zwariowała. Tak kiedyś napiszą, dodając, że była znaną autorką bestselerowych powieści. Tak Wam powiadam.



 „Gdy cię nikt nie lubi - przykro
albo jak ty kogoś też ci zimno 
kto w piwnicy liczy monet milion
to mu w tym milionie będzie zimno” ♪♪

2.8.15

Ways to win my heart, czyli jak (łatwo) zdobyć moje serce [2/30]

Oezu. Widziałam, na co się piszę, jak pisałam notkę w której zachęcałam wszystkich do wzięcia udziału w tej ‘cudnej’ zabawie, teraz dopiero zdaję sobie sprawę, powolutku, w co ja wdepnęłam. Zaczyna się robić śmiesznie, a to dopiero drugi podpunkt! Tak samo powolutku odsłaniam kolejne karty z informacjami na swój temat, a skoro taki piękny dzisiaj temat, jak zdobyć moje serduszko, może – po napisaniu – zupełnie anonimowo, powinnam podesłać to moim niedoszłym absztyfikantom, coby wiedzieli, jak mnie… do siebie przekonać? Pomyślę nad tym!

Prawda jest jednak taka, że cały czas staram się brylować swoim poczuciem humoru, dystansem do własnego życia, i w ogóle do całej otaczającej mnie rzeczywistości nawet, jeśli do śmiechu nie jest mi zupełnie. Z jednej strony to jedno z wygodniejszych podejść, o czym wspominałam niejednokrotnie. Czasem jednak wystarczy jedno zdanie, jedna piosenka lecąca akurat w radiu, by zburzyć poukładane w mej głowie myśli.

Jak łatwo zdobyć moje serce? Na początku wykreśliłabym to „łatwo”, bo jak ktoś ma skraść moje serce, musi się wyjątkowo postarać. Wysilić każdy mięsień ciała, mózg, wszystko, co ma na tak zwanym podorędziu. Nie ma nic za darmo! Jeżeli ktoś ma mnie w sobie rozkochać, muszę wiedzieć, mieć świadomość, że się starał. Że nie robił tego wszystkiego na odwal się, bo miał taką chwilową zachciankę. Nie. Z pewnych rzeczy się nie żartuje, pewnych rzeczy nie poddaje się zbytnim rozmyślaniom. Podobam ci się? Walcz. *Wygranej nie pożałujesz ;)

*Tak brzmi wszystko ładnie w teorii. Przejdźmy jednak do praktyki.

Praktyka jest bezwzględna. Jestem stęskniona i spragniona kogoś u swojego boku. W tym momencie wyszłam na szaloną desperatkę.  Wobec tego istnieje prawdopodobieństwo, że gdyby na mojej drodze pojawił się potencjalny zdobywca mego samotnego serduszka, nie musiałby się zbytnio starać. Zwykła oznaka, że mogę być dla kogoś „nieco” ważniejsza od pozostałych sprawiłaby, niestety (bardzo mi w tym momencie za siebie wstyd), że poleciałabym w jego ramiona. Łatwa zdobycz, co nie?

Na szczęście na razie nie zapowiada się, by jakiś kandydat na to zaszczytne stanowisko się pojawił. Wprawdzie moja Matula, w przypływie, oczywiście, matczynej miłości, powzięła sobie za cel wyswatanie mnie z Kolegą od róży, nazywając go nawet (!!) niedoszłym zięciem, ja jednak staram się ostudzić jej zamiary. W związku więc z brakiem kandydata, mogę czuć się spokojnie – nic mi nie grozi. Żadne zakochanie, czy coś w tym stylu. 

Z jednej strony mnie to cieszy, bo po ostatnich zawirowaniach mam serdeczne dosyć. Nie chcę kolejnych rozrywek, które miałyby mnie przyprawić o nagły zawał serca. Albo co gorsza, zawodu, takiego zawodu potężnego, na osobie, która miała być inna. Koniec końców zawsze wychodzi tak samo, niezależnie od tego jak się staramy. Więc może nie warto?

W kącie głowy zaś, w tych nielicznych momentach, kiedy bierze mnie na myślenice, kiedy zbytnio zastanawiam się nad tym wszystkim, co się stało, pojawia się myśl, że fajnie by kogoś u swojego boku mieć. Marzenie może dosyć górnolotne, od którego się nie potrafię odpędzić.

Jak zdobyć moje serce?  Wystarczy być wtedy, kiedy tego potrzebuję. Znaleźć dla mnie miejsce w codziennych rytuałach. Usadowić mnie gdzieś wygodnie w swoim sercu. Akceptować taką, jaką jestem – trochę zwariowaną, czasem z potrzebą bycia ze sobą sam na sam. Śmiać się z moich suchych żartów. Ignorować moje zmienne humory, akceptować mój wybuchowy czasem charakter. Służyć ramieniem. Wyśmiewać wrogów. Najlepiej wspólnych. Akceptować miłość do zespołu. Bez cienia zazdrości. 

Jak zdobyć moje serce? Po prostu być.

Oczywiście, żartobliwie dodam, iż gdyby kandydat potencjalny miał głos Jakuba K., albo co lepsza, byłby nim, albo chociaż uwielbiał by ten zespół/umiał śpiewać/grać na gitarze + miał długie włosy to no. Przyjęłabym. Nie powiem, że nie.


[Oironio napisała o sposobach zdobycia jej serca bardzo piękną notkę. Rozpływałam się, czytając ją. Nie chcę podszywać się pod czyjąś pracę, bo wiem, ile to kosztuje człowieka, się tak uzewnętrznić, jednak… pod tym, co napisała, mogę podpisać się obiema rękoma, nogami i  każdą inną częścią ciała, która utrzyma długopis. Do tego więc, co napisałam ja sama, dorzucam słówka Oironii. Więc Panowie!, macie wszystko wyłożone niemal na tacy. Do dzieła!Czekam!]

and then she'd say, "It's okay
I got lost on the way
But I'm a supergirl
And supergirls don't cry

i jeżeli mogę o coś prosić, to nie mówcie, że „kiedyś”, że „na pewno” bo ja to wiem.. 
po prostu po ludzku jednak mi smutno ;)