31.10.14

"Nie pod­da­waj się roz­paczy. Życie nie jest lep­sze ani gor­sze od naszych marzeń, jest tyl­ko zu­pełnie inne. " Szekspir

Kiedy przychodzi moment otrzeźwienia, wychodzi na to, że to życie nie jest takie złe. Kilka słów wypowiedzianych w poprzedniej notce sprawiło, że nie tylko poczułam się trochę lżej, ale zrozumiałam, że otaczają mnie tu i tam wspaniali ludzie, dzięki którym nigdy nie zginę, choćbym nawet chciała. Nie wiem, czy ktoś pamięta, ale rok/dwa lata temu wspominałam o X, z którym to niby coś było, ale nic nie wyszło. Nadal gadamy - raz na jakiś czas, i  kiedy w ostatniej rozmowie napomknęłam coś o moim melancholijnym nastroju, oraz o tym, co go wywołało usłyszałam tylko „jak mogę Ci pomóc, zaradzić?” a na twarzy mej pojawił się uśmiech. Wprawdzie uśmiech do ekranu laptopa – ale to zawsze coś. Wiem, że na wiele osób mogę liczyć, a to, co ma nadejść… Pewnie kiedyś nadejdzie. Więcej cierpliwości, Lusiu :)

Jakiś czas temu usiadłam przysłowiowo na czterech literach i pomyślałam, co ja będę po tych studiach robić. Dopiero po trzecim roku będę mogła wybrać specjalizację, mam więc czas. Kiedyś myślałam nad krytyką literacką, która wydawała się być świetnym pomysłem, w wakacje wprowadzili jednak coś takiego jak coacha medialnego, który to: „Wspiera on szczególnie osoby pracujące na stanowiskach odpowiedzialnych za kontakty i komunikację z mediami oraz kreowanie profesjonalnego wizerunku firmy w mediach.” Kiedy to wydało się dla mnie opcją nawet nawet, zdałam sobie sprawę, że kiedyś, kiedy myślałam, że dostanę się na filologię angielską, rozważałam zostanie tłumaczem przysięgłym. Co przecież nadal jest dobrym pomysłem, i wcale a wcale nie kolidowało by z tym coachem. Nie wiedziałam jednak, czy nie potrzebuję do spełnienia tego marzenia skończonych studiów filologii właśnie. Okazuje się jednak, że - wedle ustawy z 2004 roku, którą udało mi się w czeluściach Internetów wygrzebać, „tłumaczem przysięgłym może być osoba fizyczna, która: (w skrócie) ma obywatelstwo jednego z państw UE, zna język polski, ma zdolność do czynności prawnych, nie jest karana [...] , ukończyła wyższe studia i uzyskała tytuł magistra [...]”.  Sprawdziłam przypisy, czy aby na pewno nic nie pisze o konkretnej magisterce, jednak nie. Czyli, idąc tym tropem – zrobię magisterkę coacha, zdaję test składający się z kilku części i mogę czynić tłumaczenie. W międzyczasie znalazłam również certyfikat, który uznawany jest w większości państw, który to też mam plan zrobić. Plan jest piękny, bo i cel jest uroczy – bycie tłumaczem, przynajmniej w mojej głowie – wydaje się być super pomysłem, bo jest to ograniczony kontakt z ludźmi, pracę mogę wykonywać w domu, jednocześnie nie odcinając się od ludzi totalnie. Teraz trzeba tylko powoli zdawać sesje… i może jakoś będzie?

Brzydka pogoda nieco podcina mi skrzydła, bo po wyjściu z uczelni marzę tylko o tym, by dostać się do mieszkanka, ale wiecie co? Odzyskałam spokój ducha, wiem, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli nie teraz, to kiedyś tam na pewno. Robię to, co lubię - dużo piszę, dużo czytam, biorę udziały w konkursach związanych z recenzjami, piszę do kolejnych wydawnictw...  I pomimo, że z Gazety nadal cisza, czyli mnie nie chcą, jest dobrze. (Swoją drogą, nadal nie napisałam sprawozdania z praktyk, nadal nie zaniosłam podpisanych umów do pani opiekun.. oj będzie się działo). Czy to dorosłość puka do mych drzwi? Wszystko zaczyna być takie poważne, odpowiedzialne. Wszystko jest w moich rękach, zaczynam się tego bać. Choć.. pewnie radość, jeśli coś się powiedzie, będzie nie do opisania. Tym miłym akcentem  kończę dzisiejszą, aż chyba zbyt pozytywną notkę. Oby nic się nie schrzaniło! A, no i życzę nam wszystkim, by w sobotę, ten wyjątkowy dzień w roku, pogoda nam nie dowaliła. Bo sie pogniewam!

a na pożegnanie Kuba. Tak. On tańczy. Tak. Jestem równie zdziwiona. I nie, wcale nie patrzę na tego gifa dniami i nocami. Prawie  że wcale że w ogóle. Wybaczcie! 

happysad - lista życzeń

24.10.14

"Żyjemy tak jak śnimy - samotnie". Joseph Conrad

Rzadko kiedy śnię. Jeśli już, są to urywki z życia, wydarzenia, które miały miejsce, które jakoś na mnie wpłynęły. Najczęśniej nie pamiętam ich już kilka minut po przebudzeniu się, choć jestem najczęściej zła na budzik, że jak zwykle zadzwonił w nieodpowiednim momencie. Dlatego dzisiaj, budząc się jeszcze przed budzikiem (który to potem zignorowałam i spałam dalej), ogarnął mnie strach. Sen, który mi się przyśnił, obudził we mnie coś, co przez większość czasu starałam się ukryć, z czym chciałam żyć za pan brat, albo przynajmniej mi się wydawało, że tak się da. Jak widać, przed niektórymi rzeczami uciec się nie da. 

W tym śnie (proszę, nie śmiejcie się - słucham Wild World i sama mam łzy w oczach) miałam kogoś. Siedzieliśmy razem, we dwoje, na fotelu - ja na jego kolanach. Rozmawialiśmy, sącząc jakieś drinki. Co kilka słów się całowaliśmy, ale to było takie.. naturalne. Jego wzrok w moim kierunku, jego dłonie w mojej talii... Zawistne spojrzenia koleżanek, innych, my, we dwoje, tacy... Jakby stworzeni dla siebie. Ciepło naszych ciał, później łóżko - leżeliśmy obok, wgapieni w siebie. Później - nie wiem jakim sposobem - on umiera. Płaczę. W śnie - płaczę, tracę oddech, duszę się, zanoszę, błagam, oddajcie mi go, dlaczego, kiedy w końcu znalazłam swoje szczęście na ziemi, odbieracie mi je? Ktoś mnie trzyma, każe się uspokoić, ja nie słucham, drę się, krzyczę, błagam: oddajcie go. W sercu, to ciepło, które mnie otaczało, jego ramiona, on.... nie ma tego wszystkiego, wszystko odeszło.

Budzę się. Na swoich policzkach czuję łzy, przeglądam się w lustrze, podpuchnięte oczy. Co to się działo? Taki realistyczny sen? Otwieram oczy: boli mnie wszystko, począwszy od duszy, ciała, umysłu. Boli mnie bycie. Istnienie. Patrzę na telefon, wyciszam go, zakopuję się w pościeli. Chce mi się ryczeć. Usypiam. Bo chcę więcej. Chcę jego, chcę się dowiedzieć, co się stało, dlaczego go nie ma. Budzę się ponownie.

I wtedy dociera do mnie jedno. Samotność. Przez cały czas udaję, że mnie to nie obchodzi, że jestem ponadto. Że nie potrzebuję ludzi, a jeśli już, to w bardzo małym stopniu. Pisałam nawet ostatnio Anonimowej, że „dopóty, dopóki masz nas, tak naprawdę nie jesteś sama”. Cholera. Wierzyłam w to. Cały czas w to wierzyłam. Chyba przestałam. Już nie chodzi o przyjaźń. Bo mam ludzi, którzy mnie otaczają, którzy chcą mojego dobra, są dla mnie wtedy, kiedy ich potrzebuję. To, co powiem, pewnie zabrzmi banalnie. Ale zewsząd otaczają mnie ludzie zakochani. Ci, którzy mają kogoś, kogoś bliskiego sercu, kto ich przytuli, powie dobre słowo. Nie chcę narzekać, że nie mam miłości, bo to brzmi tandetnie. Nie chcę jej na siłę, do czego parokrotnie dążyłam. Chciałabym, żeby ktoś się we mnie zakochał, żeby zobaczył we mnie osobę, w której warto się zakochać. Tak, jak w tym śnie, kiedy czułam się tak dobrze, kochana, potrzebna, tak jak obudziłam się to wiedziałam, że... to tylko sen. Ułuda, zjawa, bezsensowna mara senna, która tylko pogarsza to, co i tak jest złe.

Ja nie narzekam. Wiem, że mam wiele. Jestem zdrowa, na studiach jakoś leci, w domu też nie jest źle. Chciałabym czegoś więcej. Jakiegoś kupidyna, co popchnie mnie w czyjeś ramiona. Ja wiem, że dla Was może brzmieć to śmiesznie i tandetnie. Dla mnie jest to po prostu smutne. I tyle... 


I kiedy przekonuję sama siebie, że kiedyś, może to moje oczy znów napełniają się łzami. Bo ja nie chcę czekać. Nie tyle. Wystarczająco się naczekałam. Wystarczająco długo czułam się przez wszystkich odrzucona tylko dlatego, że nie mam takich samych zainteresowań jak oni. Nie piję, nie palę, nie bawię się i nie upijam do nieprzytomności. Czy to znaczy, że nie istnieję, że jestem nieciekawa, nudna? Bo czytam, bo wolę siedzieć w domu? Dlaczego tak trudno jest o to, żeby ktoś się w końcu we mnie, do jasnej cholery, zakochał? 

Wild World się kończy. Odpalam po raz kolejny - znów zbiera się na płacz. To wszystko jest do dupy.

21.10.14

zamknięcie powiek, jednosylabowy wyraz

W głowie dudni nowa płyta chłopaków, serce bije szybciej, bo już za miesiąc koncert. Taka moja mała codzienność, małe zwyczaje, herbata, płyta, komputer. I siedzenie przy zimnym grzejniku, zastanawianie się, czemu tak zimno, i dopiero za chwilę: matko, idiotko, go trzeba przecież przekręcić, żeby grzał. Jesień zadomawia się na dobre. Tyle czytam w Internetach jaka ta jesień piękna. Ciekawe, z której strony, bo chyba nie z tej, z której ja ją widzę. Nie znoszę zimna. Durnych liści na chodniku, dzięki którym łatwo się poślizgnąć. I tego, że przed siódmą rano jest ciemno jak u murzyna nie powiem, gdzie. Nie znoszę tego, że autobus się spóźnia i czekam przed uczelnią pół godziny, choć specjalnie wychodzę z wykładów kilka minut wcześniej. Nie lubię, gdy wchodząc do autobusu na uczelnię wita mnie tłum ludzi. Nie lubię włączonego ogrzewania w tymże autobusie, bo nie dość, że jest nas tam jak sardynek nawalone w puszcze, to jeszcze idzie sie udusić, kiedy ma się szalik pod samą szyją zawiązany i zero możliwości ruchowych, w tymże tłumie, by się go pozbyć. Kiedy wylatuję pod uczelnią, na to zimne powietrze, czuję się prawie jak w niebie. Prawie. Bo mam świadomość, że idąc tam, znów nas ktoś oleje. Taka uczelniana monotonia. Dzisiaj miałam zajęcia, kolejne identyczne, babeczka postaradała zmysły, po kilku minutach tłumaczenia nam, jak ma wyglądać przypis w pracy na zaliczenie, wyłączyłam się. Trudno. Chociaż mam pomysł na temat pracy. W poniedziałek miałam zajęcia pod uroczą nazwą projektowanie graficzne, i zastanawiałam się, czy warte są one wstawania w poniedziałek na ósmą rano, okazało się, że tak, czynię swój pierwszy logotyp z inicjałów, idzie mi nieźle. Czuję, że w styczniu będzie się działo. Tyle projektów, wypracowań, nie nadążam. Chciałabym się zamknąć w swojej pustelni i tak sobie czekać, nie wiem w zasadzie na co. Z każdym dniem mam dosyć ludzi, coraz bardziej, wkurzają mnie, bo są, bo się odzywają, nawet jak nie mają do powiedzenia nic ciekawego. Ostatnio znów dochodzi do tego, że zakładam jakieś plany, po czym budzę się następnego ranka i znów czynię swą monotonię: przychodzę do mieszkania prosto po zajęciach, czytam, siedzę przy komputerze... Dobrze jest... chyba.  I pytanko do tych, co płytę mają w swoich łapkach, co sądzicie?

15.10.14

... bo kiedy Lu się nudzi...

Październik to jednak zwariowany miesiąc jest. A uczelnia wsysa. Zasysa wręcz biednego człowieka, zwanego powszechnie studentem, i robi sobie z nim co sobie żywnie zapragnie. Pominę fakt, iż kilku wykładowców sobie o nas zapomniało, i ja naprawdę nie miałabym im tego za złe, bo mi się raczej nie chce na wykładach siedzieć, ale no ludzie, nie wtedy, kiedy czekam trzy godziny! Okej, spędzam ten czas miło, no ale jednak. Bym szybciej sobie wróciła na mieszkanie pod pościel grubaśną i ciepłą, do komputerka co mi grzeje kolanka i herbatki, bo ona, to jest obowiązkowa, żeby człowiek nie zamarzł. Ale! Ostatnio zaczęłam pić kawę. Znaczy piłam wcześniej, ale nie tak często, o. Choć w zasadzie to, co ja piję to jest raczej mleko z kawą. Śmiechowo.

Ogólnie to weekend ostatni spędziłam w doborowym towarzystwie, go sobie nieco przedłużając. Wtorek miałam "wolny od zajęć dydaktycznych", pokusiłam się więc o zrobienie sobie wolnego dnia i w poniedziałek. I wyszło mi na dobre, bo dzisiaj przyszłam na uczelnię i automatycznie został tylko czwartek i piątek. Pięknie! Co do doborowego towarzystwa, odwiedziła mnie koleżanka i było super. Jak zwykle zresztą :) Jeszcze moja siostra jak się do nas dołączyła, to był odlot na maksa. Był Kraków, było spanie, były śmiechy i wariacje, dzielenie łoża, tego większego i mniejszego (paradoks: dzisiaj bym pierdyknęła z tego większego, tak się zamachnęłam), aż dzisiaj mi było żal wstawać o nieludzkiej porze, i jechać tu, do Krakowa. Koleżankę odtransportowała na pociąg Matula, tak samo jak odebrała ją w piątek, kiedy ja przykładnie siedziałam na zajęciach. Bosh, jaka przykładna ze mnie studentka. Wręcz nie do uwierzenia :)

Nosiłam się z napisaniem czegoś od jakiegoś czasu, ale w zasadzie nie dzieje się u mnie nic takiego, czym musiałabym się pochwalić, albo na co musiałabym ponarzekać. Życie sobie pędzi, powolutku, Targi Książek za tydzień, więc już planuje co i jak, żeby sobie nie iść na uczelnię, później Wszystkich Świętych (mamy wolne od czwartku) więc może powinnam powiedzieć, że przygotowuję się mentalnie na święta? Nie! No mam nadzieje, że śnieg jeszcze przez jakiś czas nie spadnie. Tak w sam raz do momentu aż znajdę jakieś fajne buty, bo CCC ma o dziwo, kilka fajnych modeli i mi się wszystkie podobają. Z czego w większości nie ma moich rozmiarów, ale mnie to już nie dziwi (ugh). Także no. W ogóle gardło mnie coś dzisiaj pobolewało, i mam nadzieję, że to nie przez to, że moja koleżanka jest chora i akurat przy niej siedziałam. A wsjo, ja nie chcę być chora, nie wyrażam na to zgody! 


A co tam u Was, kochani? Bo byłam nieobecna przez kilka dni i tak jakoś czuję się nie na czasie. Opowiadajcie!

2.10.14

październik pełną parą, czyli o studiowaniu, i o Gazecie mej kochanej


I tak sobie minęły pierwsze dni października. Zupełnie gdzieś obok mnie, chociaż przecież biorę w tym wszystkim udział. Pierwsze niby zajęcia były super, bo pan prowadzący myślał, że skoro Instytut Psychologii nie miał tego dnia zajęć, to wydział Filo Polskiej również, wobec czego po odsiedzeniu dwudziestu minut, po prostu zwinęliśmy się do domów. Ja do tego nowego, tego, co jest blisko. Ale oczywiście, żeby nie było, znałam połączenie z uczelnią tylko teoretycznie. Bo w praktyce nie jeździłam. Więc, żeby sobie drogę umilić i jednak z głodu nie paść, zahaczyłam o Galerię, a później dopiero wróciłam na mieszkanie. W którym to, dokładniej rzecz ujmując, mieszkam z jedną dziewczyną (nomen omen, właścicielką tegoż). Jest duże, całe białe i ogólnie świetne. Pokój już wygląda jak mój, po naklejeniu plakatu i multum innych dupereli. Koleżanka, którą dziś zaprosiłam, spojrzała na pięknego kwiatka stojącego w równie pięknej Ikeowskiej doniczce, i tak się na niego patrzy, patrzy i nic. Ja mówię, że co, nie widać, że sztuczny?? A ona zaś przetarła oczy ze zdziwienia i sobie pozwoliła pomacać. Otóż, drodzy państwo, ja nie nadaję się do pielęgnowania kwiatków. A taki sztuczny, to inwestycja na lata. Poza tym ładnie się prezentuje. 

Taka mnie naszła znowu refleksja, że - nie umniejszając mieszkaniu, w którym mieszkałam w zeszłym roku akademickim - tutaj jakoś bardziej swojsko się czuję, chociaż: a) wtedy mieszkałam z kuzynką, teraz z obcą osobą i b) owa obca osoba ma chłopaka, który chyba stanie się naszym trzecim lokatorem. Niemniej, oprócz tego, że nie pamiętam jego imienia (co muszę obczaić), jest w sumie spoko. Jakoś ten pokój, w porównaniu z tamtym pokojem jest bardziej mój. Mogłam pozwolić sobie na więcej elementów (chociażby regał, i tryliard pierdółek), a może to tylko moje nastawienie. Wracając do trzeciego prawie-współlokatora,  to dzisiaj sobie, we czwórkę (oni dwoje i ja z koleżanką) jedliśmy obiad w kuchni. I gadaliśmy. Więc to już chyba zacieśnianie więzi jest, nie? :) Boże, jaka ja się społeczna zrobiłam!

weheartit.com


Dzisiaj zaś byłam w Gazecie, wykorzystując długą międzyzajęciową przerwę. I panowie, jak zwykle, mnie nie zawiedli; zaszłam, wszyscy mnie przywitali, spytali co tam, jak tam, przyszedł szefo, walnął parafki gdzie trzeba, wypełnił nawet dzienniczek (zawołał Kolegę do współpracy, wszystko bardzo ładnie pisali, łezka mi się kręci w oku, naprawdę pięknie to pisali, nawet głupie wycinanie jakiś durnych kuponów czy pocztówek brzmiało tak mądrze (chyba sobie to skseruję na pamiątkę i zostawię) już do dwóch ostatnich dni nie mieli pomysłu, co wpisać, to przypomniałam o Kinie Kijów, że byłam w komisji i już dwa dni zajęte :P), później poprosiłam, żeby mi Kolega machnął krótką opinie, którą czytając kilka chwil później miałam się ochotę rozbeczeć, bo tak pięknie napisał (a jak pisał, to, tradycyjnym zwyczajem dał mi jakieś papiery, żebym sprawdziła, czy się zgadzają, i nie, to nie były moje papiery odnośnie praktyk, kilkukrotnie wspomniałam, że ja mam czas, mam chęci więc niech dzwonią - pomogę!) i jak już miałam wychodzić, to się kapnęłam, że ciołku, przyszedłeś w zasadzie odebrać umowę i co, poszłabyś ciołku do domu, bez niej?? W związku z czym dostałam pozwolenie na prześwietlenie biurka Szefo, w celu znalezienia jej. Ale jej nie było, więc usiadłam przy moim starym biurku, i przyszła pani od sponsora, która jak mnie zobaczyła to się spytała uradowana: czy to znaczy, że do nas wracasz?? Ja odpowiedziałam najgłośniej jak potrafiłam, że otóż chciałabym! No to przyszedł Szefo, wręczył mi tą umowę gdzieś znalezioną, Kolega sobie gdzieś poszedł, to podeszłam do Kolegi M., prosząc, coby mi otworzył drzwi, bo pan starszy portier nie był łaskaw mi dać gościnnej plakietki (a młodszy mi dał! i nawet do Szefo nie dzwonił, czy ja byłam umówiona!) i jak wstał, i podszedł, i mnie przytulił na pożegnanie i otworzył te drzwi, to znów miałam ochotę się rozbeczeć. Jak ja ich kocham!

I jakoś podskórnie czuję, że mimo tych cholernie miłych słów, które między sobą wymienialiśmy, to oni mnie tam nie chcą :( A, okazało się, że muszę znać strukturę zdobywania awansów w Gazecie, bo to mi się pani spyta na Uczelni, wobec czego w poniedziałek będę dzwoniła do Kolegi G., coby był łaskawy, jeśli mu to wyślę na mejla, mi napisać. Bo ja już chyba nie przeżyję tam kolejnej wizyty... Ech. Chciejcie mnie tam, panowie, nie pamiętacie tych muffinek dobrych??