27.11.15

Że noce są od tego by mówić rzeczy, których nie można powiedzieć w ciągu dnia

Naprędce chciałam się z Wami podzielić tym, co u mnie ciekawego, ale wtedy zdałam sobie sprawę że ostatnie dwa tygodnie to pasmo jakiejś niewiarygodnej nudy. Na uczelni zaczynają się powolutku jakieś zaliczenia (bo większość przedmiotów kończy mi się przed Świętami), zamieszania więc z tym co nie miara. Oczywiście w takich sytuacjach okazuje się, że te co poniektóre październikowe obietnice wykładowców nijak mają się z rzeczywistością, ale to chyba klasyk gatunku. Raz wykładowca powiedział, że na tych zajęciach (10 spotkań) można mieć trzy nieobecności. Następnego tygodnia więc pół grupy się churnęło, i sobie poszliśmy wcześniej do domu by znowu na kolejnych okazało się, że „nie, pomyliłem się, macie jedną nieobecność”. Pominę fakt, że przez te dziewięć spotkań robiliśmy jedną rzecz, a dopiero dziś, na przedostatnich zaczęliśmy to, co było podane w nazwie owego przedmiotu. Gdzieś w międzyczasie miałam pisać licencjat, ale jak się już za niego zabrałam to przyszedł mi do głowy inny, oczywiście „lepszy” temat i teraz tworzę nowy plan, żeby przesłać go promotorce i zobaczyć, co powie. Książki powoli piętrzą się na regale, a ja…

… zepsułam czytnik do książek. To  jest, pardon, sam się zepsuł, tym razem mówię serio. I tak mi nikt nie uwierzy. Sama sobie nie wierzę. Otóż wyciągam go sobie kiedyś, by zgrać czekające na komputerze książki, włączam… a tu siup, do połowy ekran działa, druga część ni ku ku. Zresetowałam raz i drugi, nabazgroliłam e-maila do owej firmy… i pan słodziaśnie mi oznajmił, że w zasadzie to pewnie poszedł ekran, tj. pękł, a że to usterka niby przeze mnie wykonana, to nie łapie gwarancji. Więc musze bulić. Prawie tyle, ile za niego całościowo dałam. Słyszycie mój płacz? Dobra, przez jakąś chwilę maciupeńką chciałam tą sytuację, to nieszczęście przekłuć na coś dobrego. Pomyślałam, że skoro nie mam czytnika, książki z biblioteki przeczytałam i jestem zbyt wielkim leniem, by iść je odnieść i wziąć nowe, to może brak czegokolwiek do czytania będzie pretekstem do napisania pierwszego rozdziału pracy, za napisanie którego zrobię sobie nagrodę i kupię nowy czytnik. Niestety, to brzmiało fajnie i wiarygodnie przez pierwsze pięć minut, w czasie których otworzyłam Worda gotowa do pisania. Po tych pięciu minutach stwierdziłam jednak, że pooglądam czytniki, no i wiecie, kartka nadal pusta ;)

A wczoraj, co by było bardziej śmiesznie, omal nie utopiłam srajfona, siedząc w wannie i zmieniając piosenki do których mogłabym wyć. Śpiewać, znaczy się. Tak mi się zachybotał w dłoniach, że dostałam stanu przedzawałowego i odłożyłam go najdalej jak tylko mogłam sięgnąć.

Moje życie to czasem naprawdę pasmo takich niespodzianek i niepowodzeń, że chyba nie jestem w stanie tego ogarnąć.  Mam nadzieję, że chociaż u Was dzieję się coś ciekawego, czym możecie się tu, w komentarzach, podzielić? ;)


PS. Znikam na tydzień, będę ale jakby mnie nie było; i jeszcze jedno – ma ktoś z Was Kindle’a i ogólnie poleca czy nie? Bo czaję się na ten paperwhite, a co, jak kochać to księcia a jak kraść to miliony, c’nie? 


23.11.15

Śmiechu warty przerywnik

Skoro śmiech to zdrowie, i skoro następna notka jest w fazie tworzenia doszłam do wniosku, że taki mały przerywnik będzie akurat akurat.

O wyborze filmików zdecydował fakt, że aktualnie jestem pod wpływem Macieja Stuhra. Czytam „Stuhrmówkę”, w kolejce czeka zbiór felietonów publikowanych w „Zwierciadle” a te dwa skecze/stand upy idealnie odzwierciedlają to, co czuję do pana Macieja.

Jak dla mnie jest on wybitnym człowiekiem, który mimo Ojca Stuhra nie zatracił się w sławie, nadal stąpa ciężko po ziemi, wie, że na sukces trzeba zapracować i że nic samo ot tak nie przychodzi. Jednocześnie jest przy tym taki... prawdziwy, że aż nie chce się wierzyć, że jakoś się w tym szołbizie utrzymuje. 

Niemniej - dwa moje ulubione skecze, które przynajmniej u mnie w domu stały się klasyką i są cytowane przy pierwszej lepszej okazji ;)





Miłego oglądania! :)



17.11.15

Miłość jest tym, czego teraz potrzebujemy

W cieniu ostatnich wydarzeń żadne słowa nie chcą stworzyć całości. Wszystkie słowa, które jakoś cisną się na język wydają się nieadekwatne, nieeleganckie i nie na miejscu. Jak tu bowiem, w obliczu takich tragicznych wydarzeń, przejść do codzienności, tej szarej i nijakiej?

Szczęściem w nieszczęściu jest to, że ta niby-szara rzeczywistość u mnie jak nigdy jest szalenie kolorowa. Tyle się dzieje.  W zeszłym tygodniu niemal każde popołudnie spędzałam poza mieszkaniem, co – jak na mnie i pogodę za oknem (zupełnie niesprzyjającą) było naprawdę dużym czymś. Była parapetówa, latanie za bilety na happysad (nie skomentuję faktu, iż pewna pani mnie wystawiła i mam nadzieję, że też jej ktoś obieca że odłoży dla niej bilet, a później sprzeda go normalnie jak gdyby nigdy nic), aż w końcu siedzenie i cieszenie się nową zdobyczą, Annyoyance and Dissapointment , czyli płytą Dawida Podsiadły.

Tak sobie wczoraj maszerowałam, obładowana jak co niedzielę tobołami, torba, torba z laptopem, siatka z zakupami i jeszcze parasol (bo przecież ten, co mam tu w Krakowie, to zdmuchnąłby pierwszy lepszy wiatr) i oczywiście podchodząc pod bramkę pod blokiem zdaję sobie sprawę, że te klucze, co to nimi miałabym tą bramkę otworzyć, są gdzieś na samym dnie torby. Już kombinuję, jak się  do nich dostać kiedy widzę, że ktoś akurat przy niej majstruje i chyba uda mi się wbiec. Biegnę więc, dziękując swojemu wybawicielowi a ten…

Kiedy ktoś otwiera mi drzwi, albo mnie w nich przepuszcza – dziękuje. Kiedy ktoś „zejdzie mi z drogi” kiedy wyrażam chęć wyjścia z autobusu również ślę dziękuję, uśmiechając się od ucha do ucha. Wydaje mi się – mnie naiwnej – że jeżeli ktoś w jakiś sposób swoim zachowaniem sprawia, że moje życie jest lżejsze i fajniejsze i w ogóle, to moim, może nie obowiązkiem, ale moją powinnością jest by podziękować. Z głębi serduszka. Tak po prostu, po ludzku.  Sprawić komuś przyjemność tak samo, jak sprawiono ją mi.

… nawet mi nie odpowiedział. Nie, żebym robiła to dla czyjegoś poklasku – chciałam być po prostu miła. Dlaczego jednak ludziom wydaje się, że bycie grzecznym jest foux pas? Wychodząc na ulice ludzie przybierają maski. Udają mruków, ślą puste spojrzenia, zachowują się tak jakby poza nimi na ulicy nie było nikogo. Pchają się, zamiast poczekać. Stają na środku chodnika tarasując ruch, obruszają się, gdy ktoś łaskawie zwraca im uwagę. Nie są mili, ani przyjaźni. Ślą złą energię tylko dlatego, że mają taką ochotę. Swoim olewactwem psują humor innym, nie widząc w tym swojej winy. Niejednokrotnie uśmiechnęłam się do kogoś, z kim spotkały się moje spojrzenia. Uśmiechnęłam się i zostałam obdarzona spojrzeniem jakbym przynajmniej była jakąś wariatką, która dopiero co uciekła z psychiatryka. Ja wiem, każdemu zdarza się gorszy dzień, mi również. Ale czy to powód – dostateczny – by siać złą energię?

Przepychając się w autobusie do wyjścia, jeśli tylko nie mam słuchawek w uszach, grzecznie przepraszam i proszę o przesunięcie się. Niejednokrotnie zdarzyło się, że jakaś starsza osoba patrzy na mnie z pogardą, miną pod tytułem „jak mogłam wielce-jaśnie-panią prosić o przesunięcie się”, czego przykrym skutkiem jest to, że następnym razem pcham się na siłę. Bo to nie ma sensu. Bycie miłym na siłę dla kogoś, kto tego nie dość, że nie odwzajemni, to tylko zbruka bo ma taką ochotę, bo tak może.

Patrząc na tą sytuację przez pryzmat ostatnich wydarzeń rozumiem, że jesteśmy dla siebie mili i serdeczni tylko wtedy, kiedy wydarzy się jakaś tragedia. Jacy wtedy wszyscy miłosierni. Współczujący. Och, jak to źle, jaka tragedia mówią na głos, jak głośno się da tylko po to, by ktoś ich usłyszał. To jest tylko iluzja, bo wychodzi taki człek do ludzi, do zwykłych, szarych ludzi i staje się najzwyklejszym chamem.  A później dziwią się, mędrcy wielce, że ludzie tacy niewychowani. Przykład skąd się musi brać.


Ogarnęła mnie magia świąteczna. Słucham sobie What the World needs now is love, pół gębkiem oglądam “Listy do M”, nie mogąc doczekać się czwartkowego seansu, i jeszcze czytam tekst na jutrzejsze zajęcia. Albo udaję. Mniejsza z tym. Co tam u Was?

5.11.15

Rok w mgnieniu oka

Rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Dużo godzin, jeszcze więcej minut. Niezliczona ilość dla humanistki, która ma problemy z obliczeniem, kiedy kończą się jej dane zajęcia. Jednak to był rok… który zmienił wiele, tak sądzę. Nie chcę się rozckliwiać, wystawiać wirtualnego pomnika, jak to powiedziała mi Sówka, gdy podzieliłam się z nią tym, że tworzę tą notkę. Mogłabym odpuścić, mogłabym, nie wiem jednak czy to poczucie obowiązku, sumienie, czy ot taka… chęć podzielenia się tym wszystkim, co nadal gdzieś we mnie siedzi.

Bo tak naprawdę czas nie leczy, ani tym bardziej nie goi ran. Może delikatnie je zabliźnia, przestają boleć, jednak nadal je czuć, bo one nadal istnieją.

Przy okazji pisania tego przypomniała mi się anegdotka opowiedziana przez siostrę (paczcie, do czegoś się przydaje). Ksiądz opowiedział historię o tym, że – jeszcze jako kleryk – stracił przyjaciela, dobrego kolegę. Któregoś wieczoru wracał do domu tą samą trasą, którą jeszcze kiedyś pokonywał właśnie z nim. Wtedy właśnie kolega objawił mu się mówiąc, by ten zaprzestał swych modlitw, bo tam naprawdę nic nie ma.

Wiesz, Kordianie, że właśnie wtedy o Tobie pomyślałam? Czyżby Święto Zmarłych tak na mnie wpłynęło – nie wiem – ale po prostu stanąłeś mi przed oczami. To zdjęcie, gdzie uśmiechasz się od ucha do ucha. To, na którym śpisz, i ja ci nie będę wypominała dlaczego Ty śpisz, bo to wszyscy, którzy to zdjęcie przed oczami mieli, wiedzą. Shame on you. I tak mi się dziwnie zrobiło, bo jednocześnie zaczęłam się śmiać (sama do siebie), ale i oczy zaszły łzami. Istne wariactwo.

Chcę wierzyć, i staram się to robić cały czas, że jest Ci tam dobrze. No bo gdyby nie było, to po cóż byłaby ta cała – że tak kolokwialnie powiem – farsa? Nie bij, ja wiem że wszystko ma swój sens ale u licha, wszystko ? Skoro niektóre rzeczy nie śniły się filozofom (a to chyba źle rokuje), to dlaczego mamy przyjmować do wiadomości nawet te wydarzenia, które są… no, jakby to powiedzieć, takie nierealne, jednocześnie będąc… realnymi?

Ja tylko człowiekiem jestem, jeszcze z gatunku tych mocno pierdolniętych, którym wydaje się, że w każdym jest trochę dobra. Wszyscy na mnie się drą, że jestem „adwokatem”, że „każdego bronię” i „odzywam się niepytana” (tak, to też się zdarza).

Jednocześnie przy tej swojej wrodzonej kłótliwości (ach te geny) mam w sobie wewnętrzny spokój który podpowiada, by z tych sytuacji, na które nie za bardzo mam wpływ, nie robić zbyt wielkiego halo. Pisząc te słowa myślę sobie: a może robię źle? Może powinnam milczeć, przeżywać ten dzień tu, sama? Nie chcę robić wielkiego halo, nie chcę się wymądrzać tym, że przeżyłam Twoje odejście bo wiem że są osoby, które przeżyły to bardziej.  Tym samym pojawia się jeszcze myśl, że jak nie napiszę, nie opublikuję, to też będzie mi źle.

Bo przecież byłeś tu, z nami. W blogosferze. Dzieliłeś się sobą z każdym po trochu. Każdemu z nas oddałeś tą cząsteczkę, która przez ten rok kipiała: ze złości, z bezsilności, z niezrozumienia. Ale ta cząsteczka popychała (i robi to nadal) do tego, by pisać. By dzielić się swoimi emocjami – tymi dobrymi, złymi; by znaleźć pobratymców, którzy czują podobnie.

Dużo nas było. I wciąż jest nas wiele. Złe wydarzenia przyciągają do siebie ludzi. Ściskają ich w małą kupkę nieszczęścia, namawiając do dzielenia się swoimi odczuciami. Dobrymi i negatywnymi. Tylu osobom chciałabym podziękować za zeszły listopad. Za wspieranie się, płacze, płacze, śmiechy – również i z Ciebie, Króliku, bo przecież, wybacz, ale te zdjęcia… I za obecność. Bo nie mogłam sobie wymarzyć niczego innego rok temu oprócz tego, byśmy tu byli dzisiaj razem.

Jesteśmy.

I Ty też jesteś – wierzę. Za chwilę polecę prywatą, ale wiesz. Za chwilę. Jesteś wszędzie. W powietrzu, niebie, tu obok. Wczoraj, dziś, teraz i jutro. Obserwujesz. Naśmiewasz się – och Ty! (W sumie też bym się śmiała na Twoim miejscu.) Wspierasz. Otulasz. Podpowiadasz. Kibicujesz. Jesteś.

Dzisiaj próbowałam wejść na Twojego bloga.W przeciągu roku wchodziłam na niego często, tylko po to by przeglądarka go zapamiętała i w razie „wu” mogłabym na niego wejść bez pamiętania adresu. Umiałam go jednak. Dzisiaj zapomniałam. Błądziłam, wpisywałam różne frazy, aż w końcu poddana weszłam w zakładki. To był chyba tak jak obuchem po łbie. Bo przecież miałam pamiętać zawsze i zawsze. Go down to the rabbit whole. I ten przenikliwy czarny szablon, który – gdziekolwiek go ujrzę – przyprawia o ciarki.
Oezu. Się rozpisałam. Wybaczycie? Wybaczysz? To wiesz. Opiekuj się nami dalej. Sobą też – nie zapominaj o sobie. Pamiętaj o nas tak, jak my o Tobie. Spotkajmy się tu za rok. 

I każdego dnia z osobna.


A co do tej prywaty, Króliku, to prosiłabym byś się w końcu do czegoś przydał i pilnował mnie i dopingował w piątek, tak trochę bardziej niż zwykle. Okej?



Dla mnie też, ale przyznaj, że w sumie się żyje cudnie.
I przestań wyć! Przestań wyć! Przestań płakać!