28.11.14

„co zlepi serce, co to rozpadnie sie na pół, kiedy stracisz to wszystko i wszystkich przyjaciół...”

Kolejny dzień spędzony na przewijaniu zdjęć na tumblrze, kolejne hektolitry wypitej herbaty i kolejne marzenie: listopadzie, u licha, skończ się. W słuchawkach nadal Curly Heads, masa emocji, jutrzejszy koncert happysadu, a w głowie jeden wielki misz masz. Zamiast ogarniać rzeczy na uczelnię (ponoć zbliża się kolokwium zaliczeniowe i termin dwóch projektów do oddania, tak słyszałam), wegetuję sobie z dnia na dzień, od poniedziałku do piątku, od piątku do niedzieli i tak w kółko. Odświeżam po raz milionowy główne strony danych serwisów, piszę do osób, z którymi dawno nie rozmawiałam, w międzyczasie okazuje się, że herbata się skończyła, sezon Przyjaciół również, więc trzeba wstać, wszystko przygotować, jest chwila by wrócić do życia, by zacząć ogarniać, by być wśród tych, którzy rozumieją, którzy pamiętają, ale to okazuje się za trudne. Siedzę na wykładzie, patrzę przed siebie nie na prezentację na ekranie , myślami bujam w obłokach, tych pięknych, gdzie wszystko jest dobrze, przed zgubnymi myślami ratuję się nucąc znane piosenki, ciekawie wtedy muszę wyglądać. Siedząc w autobusie obserwuję ludzi, tych, którzy się śmieją, którzy są w okularach może płakali? , tych, którzy rozmawiają, którzy mają słuchawki w uszach i zupełnie jak ja szukają innej rzeczywistości. Przystanek za przystankiem, zaraz ominę swój, podrywam się, lecę do drzwi, mijam kogoś, kogoś uderzam torebką, rzucam szybkie przepraszam i wybiegam – pod samochód, na drogę, po prostu nie uważam. Daję się ponieść życiu. Mknę przed siebie, nie podejmując żadnych decyzji. One są zgubne, niepotrzebne, nijakie. Nie dają żadnego poczucia stabilizacji, są zmuszaniem się do robienia czegoś. Może powinnam? Biegnę przed siebie, po schodach, do domu, do łóżka, do herbaty, żeby się tam zakopać. Nie płaczę, już nie, czy to źle? Leżę, patrzę się w ścianę białą, która porusza moją wyobraźnię i myślę, co by było gdyby. A z gdybania nigdy nic dobrego nie wynika. Powinnam się uczyć gdybania po angielsku, bo z tego kolos, ale nie, rozwiązuję zadania, na ślepo, nie umiem, nie rozumiem, nie chcę. Jadę autobusem, gadam z kolegą, przez chwilę jest dobrze, nie mam czasu myśleć  o tym wszystkim, nie mam czasu, zajmuję myśli przypomnieniem sobie tytułu książki, którą chciałabym się podzielić. Nie, pamięć nie pomaga, pamięć przywołuje myśli, daty, nie te, co trzeba. Wszystko jest nijak, chce mi się krzyknąć. Oglądam świąteczne obrazki, słucham świątecznych piosenek, mknę w ten okres, kiedy wszystko jest piękne, żywię się Mikołajem, tą otoczką. To mnie pochłania. W międzyczasie przypominam sobie o M., z którym pisałam, z którym mieliśmy się spotkać, piszę do niego, ojej, to już miesiąc temu było, miesiąc temu rozmawialiśmy ostatnio, patrzę na datę… to blisko piątego listopada, data, która nie koi nerwów, która nie sprawia, że jest mi lepiej. I znów wszystko sprowadza się do jednego.

Do tego, że jest po prostu nijako. 

I mimo tego nijako, jest dobrze. Są ludzie, są Ci, którzy się odzywają, którzy, mimo, że odsuwam ich od siebie, mają na tyle cierpliwości by przy mnie być. I wracają zawsze wtedy, kiedy trzeba… dziwne? D., który się nie odzywał, teraz wprasza się na moje urodziny. Ten sam D., łapie smutka, z powodu własnych. Ten sam D., dzwoni dziś do mnie, bo myślał, że spotkamy sie na uczelni, a ja już - niestety - w autobusie do domu. Niech to jakoś w końcu zacznie biec... 

No comments:

Post a Comment