Jak przystało na poważnego, dorosłego człowieka, który
zaczyna poważny okres w swoim życiu, to jest zaczyna pisać licencjat (wiem,
przeżywam jak mrówka okres), mam poważne zainteresowania. Wczoraj – znowu, jak na poważnego człowieka
przystało – poszłam do sklepu papierniczego po kredki. Żeby mieć czym wypełniać
kolorowankę, co to ją sobie kupiłam na zeszłotygodniowych targach książki. Antystresowa
podobno; na razie nie wiem, czy działa na stres, ale na niechęć do komputera
jak najbardziej.
Jak przystało na poważnego, dorosłego człowieka, robię
wszystko jednocześnie nie robiąc nic. Wytrącona
zupełnie z równowagi przez wesele i zmianę czasu (powiadam Wam, to nie jest
dobre połączenie), nie mogłam się jakoś w rytm tygodnia wbić. Nie pomogło
odwołanie jednych i drugich zajęć, bo środa, spędzona niemal do dziewiętnastej
na uczelni wcale nie pomogła. Ego moje w tak zwanym międzyczasie zostało jednak
połechtane, gdy poszłam z planem licencjatu do swojej pani promotor, a ona
popatrzyła, przeczytała, coś tam poprawiła, dopisała, doradziła, zaproponowała
parę dodatkowych lektur, które – ups – znałam, co jej też odpowiedziałam, że „tak,
widziałam, ale wypożyczone”, aż w końcu stwierdziła, że widać, że wiem o co mi
chodzi, w takim razie do połowy grudnia czeka na pierwszy rozdział. Chyba
zaczyna się robić poważnie.
Weszłam, dzięki targom książki, w posiadanie cudownej
książki, mianowicie „Wszystko zależy od przyimka” mistrza Bralczyka, Miodka i
Markowskiego. W takich momentach, gdy mam tą książkę w rękach rozumiem, że
chyba znalazłam się w odpowiednim miejscu – wydział filologii polskiej do
czegoś zobowiązuje. Poza tym, okazało się że profesor Bralczyk jest mistrzem
słowa – dosłownie i w przenośni. Czytając, śmieję się z polonistycznych żartów
ile sił w płucach, a wszyscy tylko się na mnie patrzą. Czyli bez zmian.
Październik dobiega ku końcowi (wiem, odkrywcza bestia ze
mnie). To był strasznie dziwny miesiąc, pokusiłabym się o stwierdzenie że najgorszy
w tym roku. Miotałam się w nim jak we śnie, w prawo, lewo, do przodu – najczęściej
jednak do tyłu. Uciekałam od ludzi, od uczelni, od świata. No. Ale to już
koniec. Teraz listopad. Może – musi! – być tylko lepiej. Ogrom obowiązków na
uczelni, prezentacja za prezentacją, momentami już nie wiem czy to, co czytam
jest na ten przedmiot czy na kolejny. No ale jakoś trzeba dać radę. Dupsko trza
spiąć, napisać ten rozdział do połowy grudnia, jutro jechać po te książki, co
to je zamawiam drugi raz, bo przecież tydzień temu dupska nie zwlekłam i nie
pojechałam, i jeszcze trzeba zrobić prezentację. Bo przecież przez weekend mi
się nie będzie chciało, tak podejrzewam.
Choć śpię ostatnimi dniami co nie miara, to nadal mam
wrażenie, że tego wesela jeszcze nie
odespałam. Czekam więc, by rzucić się na łóżko, wyłączyć budzik… tja. Już to
widzę. Obiecałam sobie w niedzielę, że jak wrócę do domu, to zmienię pościel i
posprzątam pokoj bo zeszła sobota zaczęła się o ósmej rano, później do fryzjera
i kosmetyczki, po powrocie szybki obiad, sukienki i zabawa do samego rana.
Zrzędzę jak stara baba, która jest tak zmęczona, że nie ma
na nic siły. Wiem, że jestem raczej znana z tego, że nie narzekam, ale czasem
trzeba. Następnym razem napiszę coś sensowniejszego, ale tamta notka wisiała już tu za długo i poczułam się w obowiązku, by to zmienić ;)
Co tam u Was?
przez takie piosenki po raz kolejny zakochuję się w Spotify i genialne czasem playlisty