Nie rozumiem tego pędzącego czasu. Dopiero był piątek, dopiero co do domu przyjechałam, a tu proszę, już niedziela. Zwariuję. Jeszcze ta naprawdę beznadziejna pogoda (okej, starałam się, naprawdę, starałam się zaakceptować jesień, ale tak się po prostu nie da!), to już w ogóle się odechciewa. Dzisiaj na przykład, miałam wstać o 9 i zrobić milion rzeczy, a leniwie się po dziesiątej wygrzebałam. Żal tyłeczek ściska. I jeszcze musiałam improwizować, pisać durne sprawozdania, i na pocieszenie - za tydzień pierwszy egzamin! (Cieszę się, bo chociaż zajęcia się skończą).
Rok temu chwaliłam się Wam zakupem super czerwonego kalendarzyka (o, tutaj). W tym tygodniu ogarnęłam, że ej, w zeszłym roku to już w październiku go miałam, a teraz co, łaskawie koniec listopada i ja nic? Chociaż przechodzę koło Empiku codziennie, tylko że mi się nie chce z lenistwa czystego? Przecież to żadne wytłumaczenie! Dlatego też, proszę państwa, pragnę przedstawić Wam moją nową, kochaniutką zdobycz.
Te sówki, jak tylko ujrzałam, to wiedziałam, że muszą być moje. Wmawiając sobie, że to inwestycja na cały rok, że w porównaniu z innymi kalendarzami, które swoją ceną dobiegały do pięćdziesiątki, to jeszcze nie jest tak źle nawet, jak na moją studencianą kieszeń... I z uśmiechem na twarzy i nadgorliwością pobiegłam do kasy. Oczywiście, znając mnie nie obeszło się bez przygód (brałam jeszcze książkę, do której był ebook dołączony, płaciłam kartą, pani nie wbiła ebooka, musiała cofać czy coś tam), ale no. Przecież byłoby nudno! Mam nadzieję, że biała okładka nie będzie się brudzić.
O tym, że byłam na koncercie, już się chwaliłam. To powiem tylko, że ubawiłam się jak zwykle, udarłam, gardło bolało dwa dni, uskakałam, nie wzięłam dowodu, toć to zgubić nie chciałam, pani mi nie sprzedała piwa (miło, dwudziestka za dwa miesiące a traktują jak siedemnastolatkę), ale Kubuś (<33333) sprawił, że wszystkie niedogodności ot spełzły gdzieś po niewidzialnej nici. Tu znów muszę się przyznać, że do tej pory nie znałam happysadowskiej Undone (TAK SIĘ BAWIŁ KRAKÓW!!!), i dopiero po koncercie do mnie przemówiła, i się w niej zakochałam. Ale po co ja to mówię, przecież z pewnością nie chcecie słuchać wiecznych wywodów na jeden i ten sam temat.
Otóż dzisiejszy dzień, zamiast spędzić w wyrku, spędziłam nad szanownym laptopem, starając się wykrzesać z siebie odrobinę weny i napisać jakieś sprawozdania na elementy historii sztuki, bym w ogóle mogła myśleć o egzaminie (to jest chore: starać się o egzamin, do którego nie chce się podejść ze strachu). Skończylo się na napisaniu dwóch, trzecie zostawiłam na jutro, choć mogłabym jutro odpoczywać i wsjo! Ale przecież moim drugim hobby jest utrudnianie sobie życia! :)
Już na sam koniec swoich wypocin, bo przecież jak już miałam iść pisać, opowiadanie, którego nie ruszyłam ho ho a jak ruszam, to dopiszę/skasuję zdanie i tyle, to się okazało, że ktoś dodał napisy do nowego odcinka Chirurgów. I że ja niby mam iść spać, nie oglądając ich chociaż czekam od piątku? No skądże! Także wiecie, w rytm happysadowego Undone: w takie wieczory jak ten, mógłbym pisać listy, mógłbym pisać wiersze, mógłbym być na mieście... Do napisania!