30.7.15

Greatest lesson I've learned, czyli czego nauczyło mnie życie [1/30]

Wspomnienia wspomnieniami, jednak Oironio nas wszystkich zbiorowo w The Pillow’s Challenge wyprzeda, poczułam się więc w obowiązku, by i sama się w końcu za to wziąć. Na pierwszy ogień idą lekcje, które czegoś mnie nauczyły.

O dziwo nie będzie słowa o szkole i o tym, czego ona sama mnie nauczyła. Tutaj bowiem mogłabym powiedzieć jedynie, że niczego, co mi się do tej pory przydało. Wszyscy doskonale wiemy, że wiedza teoretyczna, która jest nam niemal na siłę wciskana do głów, nijak ma się do prawdziwego życia.

Trochę nad tym główkowałam, wszak chodzę po tym świecie ponad dwadzieścia jeden lat, więc z jednej strony nie jest to jakoś wybitnie długo, ale też nie tak krótko. Aby dojść do miejsca, w którym znajduję się obecnie, musiałam pokonać wiele rzeczy, przekroczyć wiele granic, własnych granic, które mnie w jakimś stopniu ograniczały.  Chcąc nie chcąc, nauczyłam się czegoś nie tylko o samej sobie (choć chyba to przeważyło), ale i o innych ludziach.

Po pierwsze, jeśli umiem liczyć, muszę liczyć sama na siebie. Dosyć to jest brutalne, biorąc pod uwagę fakt, że cały czas jesteśmy otoczeni ludźmi, których rzekomo nazywamy swoimi „przyjaciółmi”, a gdy przyjdzie co do czego okazuje się, że są pierwszymi, którzy są przeciwko nam. Trzeba przyswoić w końcu do wiadomości, że nikt za mnie mojego życia nie przeżyje, i jedyną osobą, która ponosi konsekwencje za moje czyny, jestem ja sama. Rozumiem, że przyjaciel jest od tego, by pomóc, by być przy nas wtedy, kiedy tego wyraźnie potrzebujemy. Trzeba jednak – moim skromnym zdaniem – zachować odrobinę zdrowego rozsądku. W końcu – jeśli przyjdzie co do czego – przyjaciel odejdzie, i to my zostaniemy z własnymi problemami i może źle podjętymi decyzjami. My poniesiemy wszelakie konsekwencje, więc… czy jest sens opierać się na kimś innym?

Powiedzenie, żeby nie wchodzić drugi raz do tej samej rzeki w moim przekonaniu jest dosyć bzdurne, tak samo jak to, że niby człowiek uczy się na błędach. Otóż, w moim wypadku zupełnie tak nie jest. Nie dość, że nie uczę się na błędach, tylko z uporem maniaka powtarzam je raz po razie, to jeszcze włażę do tej samej rzeki ile wlezie. Wedle tych dwóch znanych wszystkim powiedzonek powinnam być mądrą kobietą, która: a) potrafi podjąć stanowczą decyzję i b) powinna zdawać sobie sprawę z konsekwencji, jakie wynikają z popełnianych czynów. A  nie jestem. Czy powinnam zacząć się o siebie martwić?

Życie nie jest, i nigdy nie będzie sprawiedliwe. Zawsze znajdzie się ktoś, komu jest łatwiej osiągnąć wymarzone cele, zawsze znajdzie się ktoś, kto – by móc to osiągnąć – będzie musiał umęczyć się za dwoje.  Każdy przychodząc na świat urodził się w takich, a nie innych warunkach.  Nie pamiętam już gdzie dokładnie, ale znalazłam swojego czasu cytat mówiący, że na  los zsyła na nasze barki tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć. Może więc ci, którzy mają w życiu ciężej, którzy muszą we wszystko wkładać dwukrotnie tyle siły i zapału, co ktoś inny, mają te barki jakieś silniejsze? ;)

W tym całym rozgardiaszu zwanym moim życiem, nauczyłam się bycia pozytywną tak długo, jak tylko potrafię. Oprócz wielu wiadomych korzyści z tego płynących (nie lubię marnować czasu na marudzenie), okazuje się, że jest to dobra broń na wroga. Ten bowiem, kiedy ci dokopuje, czeka, aż zaczniesz jęczeć, kwilić i narzekać wokół. Uch, taka niezdara, pomyśli sobie pewnie, podkładając ci nogę. Przeżyłam to na swojej skórze, i uwierzcie, nic tak wroga nie wkurza jak to, gdy podnosisz się z tych kolan, wszyscy się na ciebie patrzą, a ty… wybuchasz śmiechem. Po prostu i po ludzku. „Ups, wywaliłam się, zdarza się” – otrzepujesz się i idziesz dalej, z wyżej podniesioną głową. Działa zawsze.

Chociaż, tylko raz, tu na ten świat  Bóg nam pozwala przyjść, zawsze lepsze to niż nic. Nie warto więc marnować tego cennego życia na zastanawianie się, na podejmowanie „mądrych decyzji”, które nie tylko nas nie uszczęśliwią, ale wprowadzą w jakieś kompletne bagno, z którym będziemy się musieli zmagać przez X następnych lat. Ja wiem, rozsądne decyzje, itp., itd. Jestem zwolenniczką tych podejmowanych na pięcie, niemal od niechcenia. Los tak czy siak ma dla nas jakiś scenariusz zaplanowany, więc czy jest sens się z nim zmagać?

I na sam koniec chyba najbanalniejsza rzecz z możliwych. Życie w prosty i łatwy sposób weryfikuje osoby, stojące u naszego boku. Czasem dzieje się to z przyczyn zupełnie od nas niezależnych, czasem sami do tego doprowadzamy. Wydaje mi się jednak, że jakkolwiek by się to nie stało – powinniśmy być wdzięczni. Powinniśmy być wdzięczni losowi za to, że usunął z naszych żyć osoby, które a) nie życzyły nam dobrze, b) czekały, aż w końcu się o te własne długie nogi potkniemy i zaryjemy najmocniej jak tylko potrafimy, i c) które w żaden sposób nas nie dowartościowywały, a jedynie non stop, z chwilą każdego minimalnego nawet uniesienia radości, stawiały do pionu. Ja wiem, że w każdym związku, nawet tym czysto przyjacielskim musi być osoba błądząca w chmurach i ta, która ją z tych chmur sprowadza na ziemię. Ja naprawdę staram się to zrozumieć. W pewnym momencie jednak ta niebywała troska o drugą osobę zmienia się… w co? Podkopywanie samooceny. Uzmysławianie, że życie jednak w każdej jego sekundzie jest beznadziejne, a „skoro się cieszysz, to chyba jest z tobą coś nie halo”.  Powstało wiele teorii na temat tego, czy przyjaciele/para muszą być identyczni. Jedni twierdzą, że przeciwieństwa się przyciągają (bzdura!), inni zaś, że jeżeli chce się kogoś znaleźć, trzeba szukać swojego odpowiednika. Odchodząc od tychże teorii jak najdalej tylko mogę, chcę powiedzieć, iż trzeba szukać kogoś odpowiedniego. A jeżeli się już znajdzie – trzeba to pielęgnować, jak każdą inną relację z każdym, innym człowiekiem. Nic bowiem nie dzieje się samo, ani bez przyczyny.  (A prawdziwy przyjaciel, rzecz oczywista, powinien nas wspierać, sprawiać, że nie boimy się życia, jakie by ono nie było złe i niedobre, powinien po prostu być. Niezależnie od wszystkiego.)



Dużo się tego uzbierało. Wiem jednak, że jeszcze wiele takich lekcji przede mną, jeszcze wiele razy potknę się, pomylę i popełnię błąd. Nie jestem w stanie przewidzieć konsekwencji podejmowanych przeze mnie decyzji. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to przekłuć złe sytuacje na pozytywne lekcje. Wszak uczymy się całe życie, prawda? ;)